28 czerwca 2019

88. "Save me" ~ Mona Kasten

Tytuł:Save me
Tytuł oryginału:Save me
Autor: Mona Kasten
Data wydania: 13 lutego 2019
Wydawnictwo: Jaguar

Pieniądze, luksus, imprezy i władza – dla Ruby Bell to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Odkąd dzięki stypendium może uczęszczać do elitarnego liceum Maxton Hall, robi co w jej mocy, by nie rzucać się w oczy innym uczniom.
A zwłaszcza Jamesowi Beaufortowi, nieformalnemu przywódcy szkolnej elity. Jest zbyt arogancki, zbyt bogaty, zbyt przystojny. O ile największym marzeniem Ruby są studia w Oksfordzie, on zdaje się żyć od imprezy do imprezy.
Jednak pewnego dnia Ruby poznaje starannie skrywaną tajemnicę; dowiaduje się o czymś, co zniszczyłoby reputację rodziny Jamesa, gdyby trafiło to do opinii publicznej. I nagle James nie może jej dłużej nie zauważać. I choć Ruby nigdy nie chciała należeć do jego świata, to ani James, ani jej uczucia nie pozostawiają jej żadnego wyboru.
Źródło opisu: okładka książki.

Mona Kasten to autorka, której twórczość skradła mi serce już po przeczytaniu zaledwie jednej jej pozycji. Więc gdy zobaczyłam, że nadchodzi nowa premiera w postaci trylogii to wiedziałam, że będę musiała ją przeczytać. Zamierzałam jednak poczekać na moment, kiedy będę miała wszystkie trzy tomy u siebie na półce i dopiero się za nią zabrać. Ta seria szczyci się ostatnio bardzo wielką popularnością i jest o niej dość głośno, a w zasadzie to od premiery pierwszego tomu ciągle gdzieś mi się przewijają zachwyty. A także reakcje po zakończeniu pierwszego bądź drugiego tomu. I to niestety sprawiło, że gdy w końcu zabrałam się za czytanie, strasznie zaczęłam się bać tej książki. Zarówno zakończenia, jak i tego, że być może narobiłam sobie zbyt wielkich oczekiwań. Dlatego też podczas jej czytania momentami gdzieś tam zanikała chęć do tego, ale ostatecznie dobrnęłam do końca pierwszej części!

Ruby Bell to dziewczyna, która od razu zyskała moją sympatię. Jest naprawdę bystra i niesamowicie ambitna, a do tego zorganizowana i inteligentna. Nie chce rzucać się w oczy i to jest jeden z jej celów. Kolejnym jest dostanie się na wymarzony uniwersytet. Nie łączy szkoły z domem. Rodzice nie wiedzą, co się dzieje w Maxton Hall, ale i nikt z uczniów nie wie nic o jej rodzinie. Moim zdaniem słusznie wyznaczyła tą granicę i robiła wszystko, by nie została zatarta. Gardzi przemocą, ale za to naprawdę lubi pomagać innym i często potrafi wyciągnąć pomocną dłoń. Podejrzewałam, że pomimo jej trzymania się na uboczu będzie szarą myszką, nieśmiałą, ale okazało się, że nie. Wręcz przeciwnie. Ruby potrafiła się bronić, szczerze wyrazić swoją opinię i nie dała sobą pomiatać.
Z Jamesem już tak kolorowo nie jest, bo od pierwszych stron raczej wzbudzał moją irytację niż sympatię. Zarozumiały, arogancki i przeświadczony, że pieniądze są w stanie załatwić wszystko. Żyje również w przekonaniu, że każdy wręcz marzy, by należeć do grona jego znajomych. Rozumiem jednak, że to wszystko, jaki jest, to efekty jego życia i tego, jak został wychowany, jacy ludzie go otaczali. Co nie zmienia faktu, że momentami naprawdę zachowywał się jak dupek. Były też jednak momentami, kiedy był… zupełnie inny. Odsłaniał innego Jamesa Beauforta. Tego lepszego, ale też pokrzywdzonego. I mam nadzieję, że to ten prawdziwy, choć nie będę ukrywać, że zbyt wielkiej sympatii nie zyskał, ale ma jeszcze dwa tomy, by wszystko naprawić.

Na dobrą sprawę, już na początku coś zaczyna się dziać w tej historii, a także pomiędzy dwójką głównych bohaterów, ale ta relacja nie została rozegrana bardzo szybko. Rodziła się bardzo, ale to naprawdę bardzo powoli. I była też niesamowitą huśtawką. Nie wiedziałam czego się spodziewać po tej dwójce przez cały czas i to do samego końca. Do ostatniej strony – dosłownie.
Mona Kasten znów wykazała się pomysłowością, wciągając czytelnika w wymyślony przez siebie świat, a jej lekki i prosty styl sprawiał, że strony czytały się wręcz same. Co więcej, mimo, że może historia nie jest jakaś bardzo oryginalna, to w jakiś sposób właśnie taka się staje. Autorka uchwyca tutaj dwa skrajnie różne światy, dwie odmienne rodziny, które w stylu i przekonaniach dzieli nie tyle mur, co prawdziwa, wielka przepaść. Mamy rodzinę Bell, z którymi chciałoby się spędzać każdy dzień, gdzie atmosfera jest ciepła, każdy o siebie dba, kochają się i mogą na siebie wzajemnie liczyć. Pełno uśmiechu i miłości. Oraz rodzinę Beaufort, gdzie jest mnóstwo pieniędzy, władzy oraz tajemnic za zamkniętymi drzwiami.
Save me” to historia o tym, jak wielką władzę może dać wielka suma na koncie. I jak bardzo niewidzialny jest ten, kto pieniędzy nie ma. Podobało mi się to, że do samego końca był utrzymywany ten szkolny klimat, a także presja przygotowań na wymarzoną uczelnię. Kolejnym plusem jest życie, które Mona nadała pozostałym postaciom, nie tylko Ruby i Jamesowi. Sprawiła, że stali się bardziej rzeczywiści, skupiając również uwagę na nich.
W tej książce było dużo uśmiechu, momenty zaskoczenia i kiedy wydawało się, że nic już nie może się wydarzyć, autorka zrzuca prawdziwą bombę i to na sam koniec, co sprawiło, że słyszałam bicie własnego serca i niezwykle mocno cieszyłam się na myśl, że mam drugi tom w zasięgu ręki. A także trzeci.

Czy wam polecam?
Jak najbardziej! Jest to historia, która z jednej strony wydaje się przewidywalna, a z drugiej potrafi zaskoczyć. I na pewno wciągnąć.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

26 czerwca 2019

87. "Włoskie lato" ~ Carrie Elks

Tytuł:Włoskie lato
Tytuł oryginału:Summer’s Lease
Autor: Carrie Elks
Data wydania: 19 czerwca 2019
Wydawnictwo: Kobiece

Cesca znajduje się w kiepskim momencie życia. Jej ojciec chrzestny proponuje, żeby spędziła lato w willi jego przyjaciół we Włoszech i nabrała tam wiatru w żagle. Kiedy przyjeżdża na miejsce, odkrywa, że dom należy do człowieka, którego wini za swoją porażkę.
Hollywoodzki przystojniak, Sam Carlton, jest na językach wszystkich plotkarskich mediów po jednym ze swoich wybryków. Postanawia ukryć się przed światem w rodzinnej willi nad jeziorem Como. Kiedy tam dociera, nie spodziewa się, że nie tylko on szuka w tym domu azylu.
Cesca i Sam muszą się zmierzyć ze swoją przeszłością. Początkowo nieśmiała przyjaźń szybko zamienia się w silne uczucie. Każde lato musi się jednak kiedyś skończyć.
Źródło opisu: okładka książki.

Włoskie lato” to pierwszy tom serii opowiadającej o losach sióstr Shakespeare, choć wydany w kolejności jako trzeci, a co za tym idzie, losy Cesci były mi już znane, ale i tak byłam bardzo ciekawa jej historii, a poza tym książki Carrie Elks naprawdę wpadły w mój gust, dlatego gdy tylko dowiedziałam się o nadchodzącej premierze, wiedziałam od razu, że chcę po tę część sięgnąć.

To nie okoliczności czynią człowieka szczęśliwym, tylko nastawienie.

Cesca to piękna, inteligentna kobieta, która miała swoje marzenia, swoją pasję i cel, ale po jednej porażce to wszystko gdzieś w niej zamarło i od tamtej pory jej życie nie jest wcale kolorowe, ale jest osobą zbyt dumną, by poprosić o pomoc. Jest na pewno zaradna i stara się być niezależna, o czym może świadczyć ostatnie sześć lat życia i to, że potrafiła sobie radzić mimo trudności. Nadszedł jednak dla niej moment, kiedy próbuje poukładać sobie pewne sprawy, a przede wszystkim próbuje powrócić do swojej pasji. Właśnie to sprawia, że ląduje we Włoszech, w pięknej willi. Cesca to szczera, miła i życzliwa dziewczyna, choć w przypadku Sama te cechy w niej zanikają i staje się raczej małą zołzą z mnóstwem ciętych ripost na czubku języka.
Sam Carlton jest gwiazdą Hollywood. Przystojny, utalentowany aktor, do którego wzdycha setki kobiet oraz nastolatek. Mężczyzna ciągle uśmiechnięty, pewny siebie. Ale jaki jest naprawdę? Na pewno potrafi być złośliwy i nie da sobie w kaszę dmuchać. Nie okazał się być zapatrzonym w siebie celebrytą, a naprawdę miłym, porządnym i odpowiedzialnym facetem. Jak się okazuje, choć jego życie mogłoby wydawać się usłane różami, wcale takie nie było. Miał problemy zawodowe, ale także prywatne, bo był tylko człowiekiem, który ma uczucia, a wrażliwość to jedno z nich.

Carrie Elks cechuje się lekkim, przyjemnym stylem i tak było również w tej książce, co sprawiło, że czytało się w dość szybkim tempie, bez odczuwania nudy. W „Włoskie lato” mamy do czynienia niewątpliwie z wątkiem hate-love, bo na początku od nienawiści wręcz aż kipi pomiędzy bohaterami. I tu autorka bardzo fajnie to moim zdaniem poprowadziła, bo ich uczucia nie zaczęły zmieniać się nagle, a przede wszystkim nie przeskoczyli od razu z nienawiści do miłości, tylko na początku była tolerancja, potem zalążki przyjaźni. Carrie na pewno się tu nie spieszyła z budową ich relacji, a dała im odpowiedni czas i warunki do narodzin innych uczuć.
Tak samo jak z przebiegiem wydarzeń. Na początku mamy zapoznanie się z dokładnymi przyczynami, które pchnęły ich do wyjazdu i potrzeby ucieczki, a na ich spotkanie każe nam troszeczkę poczekać, co wcale mi nie przeszkadzało, bo wolę zawsze czekać niż potem mieć wrażenie, że w książce coś wydarzyło się zbyt szybko. Autorka starała się jak najlepiej oddać klimat Włoch, a dokładniej Varenny i myślę, że jej się to udało. Przelała na kartki papieru krajobrazy, nawyki żywieniowe czy upodobanie do win. Cieszę się, że ta książka została wydana akurat w okresie letnim, co pomogło mi dokładniej się wczuć w tę historię i panującą w niej atmosferę.
W tej pozycji mamy pokazane, że życie gwiazd nie zawsze jest idealne, a Hollywood to miejsce, w którym przyjaciel może wbić nóż w plecy, a z zaufaniem należy uważać. I że sławy to także ludzie, którzy mają problemy i mogą być tacy sami jak każdy z nas, niekoniecznie z uniesioną dumnie głową i wywyższonym spojrzeniem na innych.

Włoskie lato” to bardzo przyjemna lektura, która może nam umilić ten okres letni, bo została napisana z dużą dawką humoru, ale także miała w sobie to coś, choć może bez żadnego wielkiego efektu. Podobała mi się ta książka i cieszę się, że ją przeczytałam, chociaż jeśli miałabym wybierać, to jednak „Miłość zimową porą” jest moim faworytem, być może dlatego, że mam do niej jakiś sentyment.
Polecam ją osobom, które szukają lekkiego romansu, zabawnego, z przystojnym głównym bohaterem w akcji. I myślę, że sięgnięcie po nią w porze letniej będzie odpowiednią decyzją.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiece.

23 czerwca 2019

86. "Słowo do ciebie" ~ Kandi Steiner

Tytuł:Słowo do ciebie
Tytuł oryginału:Reverly
Autor: Kandi Steiner
Data wydania: 6 czerwca 2019
Wydawnictwo: Kobiece

Nigdy nie spodziewała się, że w wieku dwudziestu siedmiu lat zostanie rozwódką. Decyzja jest ostateczna, sprawa formalnie zamknięta. Ale nie w niej samej. Musi wyjechać, uciec jak najdalej od swojego dotychczasowego życia, odciąć się od przeszłości.
W małym górskim miasteczku, gdzie zamierza spędzić lato, poznaje Andersona Blacka. Humorzasty i tajemniczy mężczyzna o wątpliwej reputacji ma w sobie jednak coś, co zwraca uwagę Wren. Oboje walczą ze swoją przeszłością, nie zauważając, że rodzi się między nimi uczucie.
Źródło opisu: okładka książki.

Kandi Steiner to autorka, której twórczości nie znałam i jeśli mam być szczera, nigdy o niej nie słyszałam. Choć opis wydał mi się ciekawy, to jednak do lektury podeszłam z dystansem, bo nie wiedziałam czego się spodziewać i gdzieś w głębi siebie przeczuwałam, że mogę się zawieść, bo książka nie okaże się tym, co mogłoby mi się spodobać.

Czy to nie zabawne, jak często walczymy z tym, co podpowiada nam serce? Przedstawiamy mu logiczne kontrargumenty, okopujemy się na swoim stanowisku, pewni, że wiemy, co będzie najlepsze. „To właściwe – mówimy. – To właśnie powinnam zrobić.” Tłumimy najdonośniejszy głos, ten w naszym wnętrzu, i zamiast niego słuchamy lepiej wiedzącego otoczenia. Jednak prawdziwego pokoju zaznajemy dopiero wtedy, gdy posłuchamy pompy wtłaczającej nam krew do żył.

Wren Ballard to zagubiona kobieta, która musi odnaleźć samą siebie i poukładać sobie w głowie różne sprawy po niedawno przeżytym rozwodzie. Jest też silną osobą, którą podziwiam i od razu ją polubiłam. To taki typ osobowości, który rozświetla pomieszczenie, gdy tylko się w nim znajdzie. Choć teraz nieco zostało to przygaszone przez to, że jej życie nieco się pokomplikowało. Wren jest niezależna i niesamowicie ambitna, ale też trochę przestraszona, cierpiąca i o wielkim sercu.
Anderson Black  jest posępnym człowiekiem, którego ukształtowało w ten sposób pewne wydarzenie z przeszłości. Preferuje samotność i jest mężczyzną, który odzywa się, gdy musi. Jego postać, a raczej historia, wprowadziła na początku maleńką aurę tajemniczości, bo nie od razu ją poznajemy w całości. Jest też rozważnym facetem, ale przede wszystkim, tak jak Wren, jest osobą, która cierpi.
I to właśnie cierpienie zbliża ich do siebie.

Już po kilku rozdziałach, przyszło mi na myśl, że ta historia jest delikatna. Nie wiem skąd to skojarzenie, ale do końca nie mogłam się go pozbyć. Nie uważam tego co za coś złego, absolutnie. Po prostu do tej pory wydaje mi się, że to słowo dobrze opisuje zarówno styl, jak i fabułę. A także po części postaci.
Jeśli miałabym wam podać jakiś minus tej książki, to nie wiem czy bym zdołała. Kandi Steiner wprowadza nieco humoru, ale nadaje również życie nie tylko głównym postaciom, ale tym drugoplanowym również. Poświęca im uwagę w rozdziałach, nadaje charaktery, a także przeszłość. Niesamowicie mi się to podobało. „Słowo do ciebie” to powieść, w której da się odczuć klimat gór i więź, jaka łączy wszystkich mieszkańców. Tym autorka skradła na pewno moje serce.
Jak wiemy z opisu, Wren niedawno została rozwódką i sądziłam, że ten temat zostanie dość szybko zamknięty, tak jak poszukiwanie samej siebie, ale ten proces trwał przez wszystkie rozdziały, co wpłynęło na kolejny plus tej pozycji. Kandi Steiner nie sprawiła, że główna bohaterka szybko zaczęła żyć na nowo, odnalazła samą siebie, ale dała jej czas na ułożenie sobie wszystkiego i znalezienie odpowiedniej ścieżki. Jak i zrozumienie wielu kwestii. Tak jak w przypadku Andersona. On również zyskał w tej historii odpowiednią ilość czasu na dojście do pewnych wniosków. Mamy perspektywę pierwszoosobową, oczami ich obojga, dlatego jesteśmy świadkami, jak powolutku, kroczek po kroczku roztrząsają swoją przeszłość, własne uczucia w związku z nią, co ciągnęło się za nimi dość długo.

Może tym właśnie była miłość: obdarzeniem kogoś mocą roztrzaskania cię i ufaniem, że tego nie zrobi.

Słowo do ciebie” ma w sobie coś naprawdę wyjątkowego. Historia, opisy, każda (prawie) postać – to wszystko skradło moje serce i na pewno długo o tej książce nie zapomnę, a dodatkowo każdemu ją polecam. Pod każdym rozdziałem jest podawane jedno słówko, a wraz z nim definicja i jak się z czasem okazuje, ma to znaczenie dla całej powieści, co dodało w moim spojrzeniu tego czegoś tej książce. Styl autorki sprawia, że książka czyta się sama, a pojawiające się sceny łóżkowe są napisane w sposób subtelny i… delikatny?
Sama relacja pomiędzy głównymi bohaterami też nie została poprowadzona w szybki sposób. Otwierali się przed sobą powoli, pokazując ranę po ranie i odsłaniając stopniowo swoje tajemnice. Uczucie pomiędzy bohaterami zaczęło naradzać się powoli i znów autorka dała im odpowiedni czas na to wszystko.
Jest to historia o przebudzeniu, odnajdywaniu siebie i przebaczaniu sobie, odpuszczaniu. Nie było cukierkowego zakończenia, ale zostały dopięte dosłownie wszystkie sprawy. Zarówno Wren i Andersona, jak i postaci pobocznych. Dla mnie to zakończenie było idealne.

Jeśli jeszcze macie wątpliwości co do mojej oceny, to tak. Polecam wam tę książkę gorąco, z całego serca. To był naprawdę przyjemny romans, może bez żadnych wielkich tajemnic i intryg, ale dla mnie wyjątkowy na swój sposób. Na pewno sięgnę po każdą kolejną powieść Kandi Steiner, jeśli tylko zostanie wydana w Polsce. Mam nadzieję, że jeśli sięgniecie po „Słowo do ciebie” to skradnie wam serca tak samo mocno, jak mi!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiece.

21 czerwca 2019

85. "Zakochani rozbitkowie" ~ Julie Johnson

Tytuł:Zakochani rozbitkowie
Tytuł oryginału:Uncharted
Autor: Julie Johnson
Data wydania: 5 czerwca 2019
Wydawnictwo: Kobiece

Kiedy go poznałam od razu wydawał mi się draniem. Miałam go już jednak nigdy nie spotkać.
Nigdy nie myślałam, że stanę się ofiarą katastrofy samolotowej.
Nigdy nie myślałam, że będę wśród tych, którym uda się ją przeżyć.
Nigdy nie myślałam, że jeszcze go zobaczę.
Czasami przetrwanie oznacza dryfowanie po nieznanych wodach. A ratunek nie nadchodzi…
Źródło opisu: okładka książki.

Gdy tylko zobaczyłam zapowiedź „Zakochani rozbitkowie” wiedziałam od razu, że chcę tą historię poznać, bo bardzo podobała mi się poprzednia książka tej autorki, którą czytałam, czyli „Wbrew grawitacji”. Wahałam się jednak na sięgnięciem po tę pozycję, skoro ta opowieść jest podzielona na tomy, ale ostatecznie postanowiłam dać jej szansę już teraz.

– Nie ma nic złego w strachu. Kiedy się boisz, wiesz, że żyjesz.

Violet to zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna, która pragnie przygody, ale jej wyjazd jest w celu pracy, a nie wypoczynku. Jest to typ cheerleaderki, dbającej o włosy i właściwy makijaż. Ot, zwyczajna nastolatka z New Hampshire. Już na początku mamy ją przedstawioną od tej złośliwej strony i nie będę ukrywała, że momentami mnie denerwowała. Jej wybuchy i to, że dość szybko oceniła głównego bohatera. Moim zdaniem za szybko wyrobiła sobie o nim zdanie i jej zachowanie wobec niego w późniejszych wydarzeniach nie zawsze mi się podobało. Z czasem okazało się jednak, że jest też dość odważną, silną i zaradną młodą kobietą, o dużym sercu.
Męska postać natomiast wprowadza do tej historii nutę tajemniczości dlatego, że niewiele o nim wiadomo i sam też niespecjalnie coś o sobie zdradza. Nawet jego imię nie od razu zostaje zdradzone – dlatego i ja staram się tego nie ujawniać. Jest to raczej milczący, trochę gburowaty facet, kąśliwy i może momentami rzeczywiście zasługuje na miano ‘dupka’. A jednak pod tą powierzchnią kryje się mężczyzna, który nie łamie danych obietnic, bez względu na wszystko. Nie miałam kompletnie pojęcia czego się po nim spodziewać i jak się okazało, pewna część z nim związana w końcu mnie zaskoczyła.

Zakochani rozbitkowie” jest to historia na raz, bądź do podczytywania w letnie wieczory. Napisana została z perspektywy pierwszoosobowej, oczami Violet i troszkę mi zabrakło spojrzenia męskiej postaci, ale z drugiej strony fajnie, że autorka tego nie dodała, bo wtedy straciłoby trochę z tajemniczości, gdybyśmy poznali jego myśli i uczucia, prawda?
Akcja rozgrywa się powoli i nie jest tajemnicą, że w końcu bohaterowie stają się ofiarami katastrofy lotniczej. Przez długie miesiące muszą dbać o to, by przeżyć. Zdobywać pożywienie, wodę. Podobał mi się ten pomysł i tworzył on całościowo fajny, letni klimat. Cały czas coś tam się działo, bohaterowie niewątpliwie wiele przeszli i to ich ukształtowało na innych ludzi. Myślałam też, że uczucie pomiędzy nimi rozegra się w kilku pierwszych rozdziałach, bo jednak historia jest krótka, ale Julie Johnson całość pokierowała w sposób powolny, stopniowy. Zarówno tyczy się to wydarzeń, jak i uczuć pomiędzy Violet a pewnym przystojniakiem. Ich relacja to był totalny rollercoaster i chyba przeszła wszystkie fazy. Od nienawiści do… tych lepszych uczuć. Nie wiem jednak dlaczego, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że ich przebieg coś nie do końca mi odpowiadał. Zabrakło mi też, niestety, większego rozbudowania postaci. Na dobrą sprawę niewiele się dowiadujemy o nich, ale mam nadzieję, że to się zmieni w kolejnej części, więc na razie nie będę się tego czepiała. Kto wie, co autorka dla nas szykuje w drugim tomie?
W tej książce było też dość sporo opisów, co rzadko mi się zdarza ostatnio napotkać w romansach, ale nie przeszkadzało mi to. Były fajnie napisane, w lekki sposób i mimo małej ilości dialogów czytało się to szybko i przyjemnie. A przede wszystkim to opisywanie nie było nużące i wciśnięte na siłę, byle książka trwała jak najdłużej. Choć na początku nie dzieje się zbyt wiele, potem jednak autorka ciągle stara się urozmaicić jakoś tę historię i życie ocalonych, nie tylko poprzez ich dość emocjonalnych kontaktów.

Myślę, że zachowanie nadziei to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie możesz zrobić. Gdy ją tracisz, pojawia się rozpacz. A rozpacz zabija szybciej niż jakakolwiek nadzieja. Więc jeśli masz zamiar się czegoś trzymać… to cieszę się, że jest to nadzieja…

Polecam wam tę książkę, jeśli szukacie lekkiego romansu na okres letni, choć muszę jeszcze dodać, że w tej pozycji dużo humoru nie znajdziecie, ale jednak się w jakimś stopniu pojawia. Natomiast jeśli chcecie czegoś bardzo emocjonującego i porywającego, to obawiam się, że „Zakochani rozbitkowie” nie będą odpowiednią lekturą.
Nie była to lepsza książka niż „Wbrew grawitacji”, ale nie była wcale zła. Ot, coś lekkiego i niezobowiązującego, co czyta się dobrze i z przyjemnością. Nie nastawiałam się na jakąś miażdżącą lekturę i myślę, że to uratowało moje spojrzenie na nią, bo inaczej mogłabym się poczuć ciut zawiedziona. Pewnym jednak jest, że sięgnę po drugi tom, bo jestem bardzo ciekawa jak potoczą się dalsze losy bohaterów i jak oni się odnajdą.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiece.

18 czerwca 2019

84. "Everless" ~ Sara Holland

Tytuł:Everless
Tytuł oryginału:Everless
Autor: Sara Holland
Data wydania: 12 czerwca 2019
Wydawnictwo: Jaguar

Na ziemiach Sempery bogaci sprawują kontrolę nad wszystkim – nawet nad czasem. Od legendarnych czasów alchemii i czarodziejstwa preparowane z krwi godziny, dni i lata są przemieniane w żelazo i przechowywane w postaci monet. Członkowie arystokracji, tacy jak rodzina Gerlingów, trwają rzez kilka stuleci, natomiast zwykli śmiertelnicy nie żyją zbyt długo.
Nikt nie żywi do Gerlingów większej urazy niż Jules Ember. Ona i jej ojciec służyli kiedyś w Everless, wspaniałym zamku Gerlingów – do czasu fatalnego wypadku. Potem musieli uciekać i kryć się pod przybranym nazwiskiem. Teraz Jules rozpaczliwie próbuje zarobić trochę czasu. Wraca do Everless podczas przygotowań do ślubu najmłodszego z lordów Gerlingów z córką Królowej.
Everless kryje znacznie więcej pokus – i niebezpieczeństw – niż sądziła Jules. Opowieści, które poznała w dzieciństwie, nabierają nowego znaczenia, wciągają dziewczynę coraz głębiej w spiralę przeszłości, której prawie nie pamięta, i odsłaniają kłębowisko krwawych tajemnic mogących zmienić jej przyszłość – i przyszłość samego czasu – na zawsze.
Źródło opisu: okładka książki.

Zaczynając czytać tę książkę, zrobiłam coś, czego nie powinnam. Nie, nie sprawdziłam zakończenia. Nastawiłam się na romans, a przede wszystkim na to, że Jules będzie miała na końcu złamane serce. Jako fanka romansów i szczęśliwych zakończeń, nabrałam nagle dystansu, choć doskonale wiedziałam, że to podejście jest irracjonalne, bo powinnam się w tej książce skupić na akcji, na magii, a nie na wątku miłosnym, o którym nie było nawet powiedziane, że w tej historii się pojawi! Dlatego powiedziałam sobie: dość i wzięłam się porządnie za czytanie. Choć nie będę ukrywać, że głównym powodem, dla którego sięgnęłam po „Everless” jest samo jej wydanie, ale chyba w każdym z nas czasem odzywa się okładkowa sroka, prawda?

Jules to dziewczyna, która ma dopiero siedemnaście lat, ale przeszła w swoim życiu wiele. I, jak się okazuje, jeszcze wiele przed nią. Wychowywana jedynie przez ojca w niewielkim miasteczku, gdzie prowadzili bardzo skromne życie, wyrosła na oddaną, odważną i lojalną osobę. Miłą, ale czasem z ciętym językiem. To właśnie jej oczami, narracją pierwszoosobową, jest napisana ta książka. Z biegiem wydarzeń wychodzi na jaw, że Jules sama o sobie nie wie wszystkiego. Jest jednak bardzo zdeterminowana, by się tego dowiedzieć.

Bardzo podobał mi się motyw czasu, jak został w tej pozycji wykorzystany, który jak dla mnie jest oryginalny i widać, że autorka wszystko sobie przemyślała. Ten pomysł nie wpadł jej do głowy i go wrzuciła na kartki, dając nam jakąś namiastkę informacji, ale został rozbudowany i dobrze wyjaśniony, a sama treść napisana w prosty, zrozumiały sposób, natomiast styl autorki naprawdę potrafił wciągnąć i czytało się to z przyjemnością.
Akcja, jaka rozgrywa się w tej książce, nie jest jakaś bardzo dynamiczna, ale coś z pewnością powoli się dzieje. I właśnie. Momentami wydawać by się mogło, że nie dzieje się nic, ale im bliżej jesteśmy końca, to „nic” okazuje się jednak „czymś”. Dodatkowo przez cały czas, jak czytałam, gdzieś pomiędzy słowami była ciągle nutka tajemniczości. Głównie dlatego, że nawet w opisie nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy, więc nie miałam pojęcia czego mogłabym się po tej lekturze spodziewać. A z biegiem rozdziałów zaczęły się pojawiać pytania, ale bez odpowiedzi i czasem momenty zaskoczenia. Był też wpleciony jakiś maleńki wątek miłosny, co się nie od razu okazało, ale był on naprawdę malutki i mogłabym powiedzieć, że nic nieznaczący, ale w pewnym momencie odegrał swoją rolę.
Everless” to historia napisana z przemyśleniem całego przebiegu wydarzeń, oryginalna i nieprzewidywalna. Samo zakończenie jednego może zaskoczyć, a i należy również uważać na ludzi, którzy się pojawiają. Przyjaciel może okazać się wrogiem, a wróg przyjacielem.

Polecam tę książkę każdemu, kto lubi fantastykę. Myślę, że spędzicie nad tą książką miło czas i być może was zaskoczy. Ja na pewno sięgnę po kolejny tom, jak tylko zostanie wydany w Polsce i mam nadzieję, że udało mi się was przekonać, by przeczytać „Everless”!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

15 czerwca 2019

83. Przedpremierowo: "Zbuntowane serce" ~ Vi Keeland & Penelope Ward

Tytuł:Zbuntowane serce
Tytuł oryginału:Rebel Heart: Book Two
Autor: Vi Keeland & Penelope Ward
Data wydania: 03 lipca 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Piękne lato w Hamptonie i gorący romans wydają się przepisem na idealne wakacje. Wiadomo jednak, że zakochać się w najbardziej nieodpowiednim facecie na ziemi, wytatuowanym twardzielu bez skrupułów, który jest dziedzicem bajecznej fortuny, zwiastuje duże kłopoty. Mądre dziewczyny o tym wiedzą. Gia również wiedziała, mimo to z pełną świadomością wplątała się w skomplikowaną relację, z której trudno wyjść bez ran.
Uczucie, które niespodziewanie narodziło się między nią a Rushem, okazało się czymś mocniejszym od zwykłej letniej miłostki, lecz nie było im dane po prostu cieszyć się swoją miłością. Musieli zmierzyć się z cierpieniem i dokonać trudnych wyborów. Druga część tej historii nie przyniesie cudownego rozwiązania narastających problemów pary. Konsekwencje jednorazowej przygody z Harlanem będą dla dziewczyny dużo poważniejsze niż niespodziewane macierzyństwo. Jak mocny okaże się związek Gii i Rusha?
Źródło opisu: okładka książki.

„[…] można uciec od ludzi, ale nie można uciec od tego, co nosisz w sercu.

Wiem, że powtarzałam się wielokrotnie, ale naprawdę uwielbiam ten autorski duet. Vi i Penelope każdą swoją powieścią potrafią skraść mi serce i jest coś, co muszę powiedzieć na początku. Przeczytałam pod rząd trzy pozycje spod ich wspólnego pióra i szczerze? Gdy tylko skończyłam „Zbuntowane serce”, zrobiło mi się strasznie smutno, bo zapragnęłam kolejnej ich twórczości, ale… skąd? Mam nadzieję, że bardzo szybko coś nowego się pojawi, bo na pewno po to sięgnę!

Gia nadal jest zadziorną i momentami pyskatą kobietą, co dodaje niewątpliwie tej historii humoru, ale w tej części musi się zmierzyć z niespodziewanym. Gdy zaczęła już się godzić z tym, co jej się przydarzyło, jej świat znów się wywrócił i teraz dziewczyna musi się mierzyć z dużymi zmianami, z przewrotnością jaką zgotował jej los oraz z konsekwencjami jednej źle podjętej decyzji. Mimo, że jest jej niewątpliwie ciężko przez to wszystko co się wokół niej dzieje, przez cały ten czas trzymała się naprawdę dzielnie i przede wszystkim, nie użalała się nad sobą. Choć myślę, że wzięła na swoje barki zbyt duże poczucie winy.
Rush tutaj został pokazany z nieco mniej agresywnej i wkurzonej strony. Za to chyba bardziej zostało pokazane to, jak bardzo jest wrażliwy i lojalny. Jest bardzo skryty, strzeże swojej prywatności, ale jeśli przed kimś już się otworzy, komuś zaufa, to w pełni. W drugim tomie własnej historii ten mężczyzna jest zagubiony i wcale się mu nie dziwię, ale jego troskliwa natura zawsze wysuwa się na pierwsze miejsce. I autorki postawiły przed nim naprawdę, naprawdę bardzo trudną decyzję do podjęcia.

To głupie oczekiwać, że w życiu da się cokolwiek wykazać ze stuprocentową pewnością. Nawet najmniejszy cień zwątpienia to wciąż zwątpienie. I to zwątpienie jest normalne, bo życie zawsze zawiera w sobie sporą dawkę niepewności. Każdego dnia żyjemy ze świadomością, że możemy umrzeć. A jednak co rano wstajemy i pomimo tej świadomości robimy to, co mamy do zrobienia. Życie nie powinno polegać na ciągłych próbach udowadniania sobie czy innym, że nie grozi nam zranienie. Życie powinno polegać na pogodzeniu się z niepewnością i czerpaniu radości z oglądania pięknych zachodów słońca z ludźmi których kochamy.

Akcja rozgrywa się w momencie, w którym zakończył się „Zbuntowany dziedzic”, a więc od początku coś tu się zaczyna dziać. A w zasadzie dużo. Szczerze powiedziawszy, zastanawiałam się dość mocno co też autorki wykombinują w drugim tomie i nieco się obawiałam, że może to się okazać tom na siłę, lanie wody, jakieś zapychacze. Zapewniam was jednak, że nie! Działo się wiele, zawsze coś, niewątpliwie. A przede wszystkim – do ostatnich stron trzymały mnie w niepewności.
Jak zawsze posłużyły się humorem, choć w tej historii było go jakby mniej przez to, że była to raczej słodko-gorzka opowieść.  Choć niesie za sobą też pewne przesłanie. Vi i Penelope skupiają się na bardzo ważnym temacie, jakim jest ojcostwo. Co to znaczy? Kto nim jest tak naprawdę? Nie bardzo chcę rozwijać ten temat, by nie zdradzać zbyt wiele, jeśli czyta to ktoś, kto nie przeczytał jeszcze pierwszej części, ale autorki dość obszernie rozwijają ten temat.
Książkę przeczytałam w jeden wieczór, a w zasadzie bardziej w jedną noc, bo gdy już zaczęłam to wiedziałam, że nie chcę jej kończyć. Została napisana naprawdę w przyjemny sposób, nie powodowała nudy i potrafiła trzymać w napięciu. Znów mamy tutaj perspektywę zarówno Gii jak i Rusha, dzięki czemu poznajemy ich uczucia i myśli ze źródła, a przez to  dowiadujemy się jak radzą sobie z pewnymi sytuacjami i jak bardzo jest im obojgu ciężko to wszystko jakoś rozwiązać, wrócić na odpowiednią ścieżkę. Były momenty naprawdę słodkie, zgłasza Rush bywał naprawdę cudowny, jego niektóre słowa i zachowania, to jak ciągle był troskliwy mimo… wszystkiego. Niestety zdarzały się też momenty te… mniej szczęśliwe.
Cieszę się, że mogłam poznać przygodę Gii i Rusha i naprawdę przez oba tomy ściskałam mocno za tę parę kciuki, bo los postanowił z nich naprawdę zadrwić. Wierzyłam jednak, że ich miłość okaże się wystarczająco silna, by odnaleźć wspólną, szczęśliwą drogę.

Czy wam polecam? Oczywiście! Jak zawsze, jeśli chodzi o książki Pelenope i Vi. Wykazują się przyjemnym piórem, zabawnymi historiami, ale także zawsze starają się wpleść w nie coś poważniejszego i oryginalnego. Także choć ta historia, zarówno pierwszy jak i drugi tom, może wydać się ciut schematyczna i przewidywalna, ja ją polecam z całego serca pomimo, że może to nie są najlepsze dzieła tych autorek. Niestety jednak nie jestem w stanie powiedzieć, która pozycja tego duetu podobała mi się najbardziej, bo sięgam po wszystko z zamkniętymi oczami i pewnością, że będzie to trafiona lektura!
Mam nadzieję, że dzięki mojej opinii wiecie już, że możecie sięgnąć po tę książkę!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

14 czerwca 2019

82. "Zbuntowany dziedzic" ~ Vi Keeland & Penelope Ward

Tytuł:Zbuntowany dziedzic
Tytuł oryginału:Rebel Heir: Book One
Autor: Vi Keeland & Penelope Ward
Data wydania: 24 kwietnia 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Piękne lato w Hampton wcale nie musi się dobrze skończyć. Niestety, Gia nie wiedziała, jakie skutki będzie miała jej uprzejmość wobec przyjaciółki. To właśnie tej nocy poznała wytatuowanego faceta z trzydniowym zarostem na twarzy. Miał wysportowane ciało i nieprzyzwoicie intensywne spojrzenie. Rush nie pasował do wymuskanych gogusiów, którzy przychodzili do tego lokalu. Był twardzielem bez skrupułów, w dodatku cholernie bogatym. Do takich mężczyzn nie wolno się zbliżać, a już na pewno się w nim zakochiwać.
Gia jednak nie uciekła gdzie pieprz rośnie. Została w barze. Szybko zbliżyła się do Rusha i jeszcze szybciej się w nim zakochała. Odkryła, że jest wspaniałym mężczyzną skrywającym się za maską wrednego szefa. Jej uczucie stawało się coraz głębsze i mocniejsze. Straciła kontrolę nad tym związkiem, a przecież słyszała wyraźnie, że przystojny dziedzic wielkiej fortuny nie zamierza wiązać się z nią na dłużej. Miłość do takiego człowieka to nic innego, jak tylko kłopoty. Zwłaszcza, że Gia mimowolnie zrobiła wiele, aby sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały, a sytuacja stała się trudna do zniesienia…
Źródło opisu: okładka książki.

Czasem strach przed tym, co może nas spotkać złego, nie pozwala nam doświadczyć tego, co dobre.

Vi Keeland i Penelope Ward. Wystarczy, że widzę kolejną ich powieść, a wiem, że ją chcę, nawet nie zwracając większej uwagi na to, o czym dana historia jest. Na dobrą sprawę to czytam dokładnie opis dopiero, jak się biorę za czytanie, by zorientować się trochę w sytuacji. Tak samo było ze „Zbuntowanym dziedzicem”, ale tutaj troszkę sprawa wyglądała inaczej. Wiedziałam, że chcę tę książkę przeczytać, ale dopiero, gdy będę miała drugi tom na swojej półce. I z racji, że dostałam oba tomy, wzięłam się za czytanie, nie wiedząc czego się spodziewać, bo na dobrą sprawę to pierwszy raz, kiedy autorki rozbiły swoją historię na więcej niż jeden tom.

Gia to młoda, piękna dziewczyna, która stara się napisać książkę, ale pisanie nie idzie jej najlepiej ostatnimi czasy. Z czasem okazuje się, że ma niewyparzoną buzię, potrafi być temperamentna i wcisnąć się między bijących. Jest także kobietą szczerą i miłą, o dobrym sercu, które szybko można zranić. I na pewno nie potrafi robić drinków.
W momencie, kiedy pierwszy raz zjawił się Rush, przystojny, seksowny i wytatuowany, pomyślałam sobie, że straszny z niego wredny dupek. Zresztą, taką też ma opinię wśród swoich pracowników. Nie bez powodu. Jak jednak zdradza sam opis, to tylko maska, za którą kryje się wrażliwy i naprawdę troskliwy facet, którym czasem kieruje strach. I nie daje tego po sobie poznać nawet Gii, która im lepiej go poznaje, tym bardziej go pragnie. Ze wzajemnością.

Jeśli boisz się w kimś zakochać, to zwykle dlatego, że już się zakochałeś.

Związek pomiędzy bohaterami jest czymś, do czego nie może dojść. I to głównie jest zdanie Rusha. Przede wszystkim dlatego, że on nie poszukuje trwałych związków. Pod tym względem to stereotypowy facet. Drugiego powodu nie będę zdradzać, ale był on przez cały czas głównie wymówką dla niego, by trzymać się od dziewczyny z daleka, co momentami było zabawne, bo ten facet oszukiwał samego siebie.
Choć niewątpliwie pomiędzy tą dwójką iskrzy już od samego początku, akcja nie nabiera tempa aż tak szybko, jeśli wiecie o co mi chodzi. Na początku są kimś w rodzaju przyjaciół, poznają swoje prawdziwe strony, choć wzajemne pragnienie ciągnie się za nimi od pierwszego spotkania. I to bardzo mi się podobało. Mimo, że pożądanie było obustronne i silne, długo z tym walczyli, dzięki czemu, tak jak już wspomniałam, nie działo się zbyt wiele na raz i autorki trzymały mnie w napięciu, bo nie wiedziałam, kiedy ich kontrola zniknie. A dzięki temu, że mieliśmy perspektywę pierwszoosobową zarówno Gii jak i Rusha, mogliśmy się doskonale przekonać, co oboje czuli. I w jaki sposób próbowali z tym walczyć. I pomimo wielu aluzji do seksu, nie było ich w tej książce wcale tak dużo. Było ich naprawdę bardzo… mało.
Zbuntowany dziedzic” to książka napisana w przyjemny sposób, którą czyta się naprawdę szybko i potrafi wciągnąć. Mogę szczerze powiedzieć, że trzymała mnie momentami w napięciu, a także przyprawiła o ściśnięty żołądek i mocniejsze bicie serca. Autorki jak zawsze wykazały się humorem w tej powieści, a także pomysłowością. Może ta historia nie była tak oryginalna jak mogłabym chcieć, ale  z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mi się podobała. Na pewno potrafi też zaskoczyć, choć u mnie niestety to się nie sprawdziło, bo przeczytałam opis drugiego tomu i w pewien sposób sobie zaspojlerowałam, co się wydarzy. Nie spodziewałam się jednak, że w taki sposób. I myślę, że końcówka tego tomu dla niejednego czytelnika okaże się równoznaczna z rzuceniem bomby.

Jeżeli szukacie fajnego romansu, który jest zabawny i na pewno zaskoczy niejednego czytelnika, który nie będzie nudny i nie będzie zawierał tak zwanych zapychaczy, to może być to lektura dla was. Mam nadzieję, że dzięki mojej opinii podjęliście decyzję, jeśli się kiedyś wahaliście co do przeczytania „Zbuntowanego dziedzica”, a ja tymczasem biorę się za czytanie drugiego tomu, bo jestem ciekawa co tam autorki wymyśliły!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

12 czerwca 2019

81. Przedpremierowo: "Romans po Brytyjsku" ~ Vi Keeland & Penelope Ward

Tytuł:Romans po Brytyjsku
Tytuł oryginału:British Bedmate
Autor: Vi Keeland & Penelope Ward
Data wydania: 19 czerwca 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Kiedy jesteś wdową po trzydziestce i samotnie wychowujesz ośmioletniego syna, musisz temu zadaniu podporządkować wszystkie plany, aspiracje i marzenia. Podołanie codziennym obowiązkom staje się sporym wyzwaniem. Kolejny mężczyzna w życiu? Cóż… oni raczej nie są zainteresowani związkiem z kobietą z dzieckiem. Dlatego samotna matka nie powinna mieć większych nadziei na znalezienie odpowiedzialnego faceta, z którym stworzy szczęśliwą rodzinę, prawda?
Bridget Valentine doskonale zdaje sobie sprawę z tego i choć wpadli sobie w oko z Simonem Hogue’em, młodym i wyluzowanym lekarzem, postanawia trzymać go na dystans. Zwłaszcza, że wymiana ich pierwszych spojrzeń nastąpiła w niecodziennych okolicznościach: przy usuwaniu haczyka wędkarskiego z pośladka kobiety. Zaraz potem okazało się, że przyjazny doktor będzie przez kilka miesięcy jej współlokatorem. Ich zamieszkanie pod jednym dachem sprzyja poznawaniu się, żartom i… wspólnemu czytaniu książek. Napięcie wzrasta, uczucia nabierają głębi. Tyle, że Simon na pewno nie jest odpowiednim mężczyzną dla Bridget.
Ta pełna humoru historia opowiada o fascynacji, pożądaniu, ale i odpowiedzialności za swoje decyzje i uczucia innych osób. Bridget do niedawna nie była gotowa na nową relację, ale Simon bardzo jej się podoba. On natomiast ma świadomość, że nie może sobie pozwolić na dłuższy związek. Jest jeszcze syn Bridget, który zaakceptował i bardzo polubił „wujka”. Czy można w takim chaosie znaleźć rozwiązanie, które nikogo nie zrani?
Źródło opisu: okładka książki.

Dom to nie budynek z cegieł. Dom to twoje szczęśliwe miejsce.

Może już wiecie, a może jeszcze nie, ale naprawdę uwielbiam książki, które wspólnie piszą te dwie autorki i z przyjemnością sięgam po kolejne, nowe pozycje. Nigdy jeszcze się nie zawiodłam, ale co za tym idzie, moje oczekiwania nie są wcale małe. Sięgam po ich pozycje z nadzieją na dobrą lekturę. Tak też było w przypadku „Romans po Brytyjsku”, ale czy się nie rozczarowałam?

Muszę już na początku powiedzieć, że Bridget to kobieta, którą zaczęłam podziwiać za to, jak sobie radziła z wychowaniem ośmioletniego syna po stracie męża. Nie użalała się nad sobą, a na pierwszym miejscu zawsze było dobro jej dziecka. Nawet jeśli musiała z czegoś zrezygnować dla siebie. Jest rozważną, miłą osobą, ale także niepewną siebie, co się okazało z biegiem czasu, bo najzwyczajniej w świecie czuła strach. Od dwóch lat sama wychowywała swoje dziecko i moim zdaniem naprawdę świetnie sobie radziła w tej roli. Zapewniła swojemu synowi poczucie bezpieczeństwa i miłości. A czy nie tego ośmioletni chłopiec potrzebuje najbardziej?
Simon natomiast to bardzo zabawny, młody lekarz, który skradł mi serce już od pierwszych stron, ale z biegiem czasu miał je coraz bardziej. Przystojny, pewny siebie i momentami ciut arogancki, w pozytywnym sensie. A do tego troskliwy, co już nie raz wykazał nie tylko w przypadku Bridget, ale jej syna czy chociażby swoich pacjentów. Jest lekarzem niewątpliwie z powołania, choć na decyzję o takiej ścieżce kariery wpłynęły pewne fakty z przeszłości.

Ale miłość rodzi niepewność i sprawia, że ludzie stają się słabsi i żałośni.

Jak tylko zaczęłam czytać „Romans po Brytyjsku”, po kilku zdaniach na moją twarz wystąpił uśmiech i nie chciał stamtąd zejść przez długi czas. Podobała mi się ta historia, która zawierała naprawdę sporą dawkę humoru, ale nie tylko, choć myślę, że to ‘najlżejsza’ opowieść Vi i Penelope. Tym razem pokazały nam jednak, że w niektórych związkach nie chodzi o nas samych, ale czasem jest ktoś jeszcze. W tym przypadku bohaterowie musieli myśleć przede wszystkim o tym, jak to wszystko wpłynie na syna Bridget. Zwłaszcza, że Siomon jest zadeklarowanym kawalerem, który nie chce rodziny i za kilka miesięcy wyjeżdża.
Lubię, kiedy akcja pomiędzy bohaterami nie rozgrywa się w dynamicznym tempie i już po kilku rozdziałach zdają sobie sprawę, że łączy ich wielkie uczucie i na szczęście autorki mi tego nie zafundowały. Owszem, coś między tą dwójką zaczyna się dziać już na samym początku, zapala się mała iskierka, ale wszystko przebiega stopniowo, aby czytelnik mógł się oswoić z sytuacją i zrozumieć, że coś jest na rzeczy. A dzięki perspektywie pierwszoosobowej, napisanej oczami zarówno Bridget jak i Simona możemy poznać uczucia i myśli z ‘pierwszej ręki’.

Vi Keeland i Penelope Ward tą historią kupiły mnie po raz kolejny. Jeśli miałabym wybierać spośród wszystkich swoją ulubioną, chyba bym nie potrafiła. To opowieść o wyborach, których muszą dokonać, by nie skrzywdzić ośmioletniego dziecka, które nie jest niczemu winne. Tutaj nie mogą sobie pozwolić na szybki romans, a później się pożegnać, bo małe dziecko potrafi się szybko przywiązać, prawda?
Romans po Brytyjsku” to coś zupełnie innego niż autorki pokazały nam do tej pory. Dla mnie nie była to książka przewidywalna i może troszkę ‘wtarła’ się w znane już schematy, ale tylko trochę. Pewny siebie, seksowny mężczyzna i niepewna siebie kobieta. Co do reszty? Moim zdaniem autorki wykazały się tym razem oryginalnością i pomysłowością. Napisana naprawdę w lekki, przyjemny sposób, a sceny seksu, choć się ich trochę pokazały, były napisane w sposób subtelny i z granicami.
I najważniejsze! Autorki mnie zaskoczyły. W pewnym momencie dały coś, czego naprawdę kompletnie się nie spodziewałam! A ja naprawdę uwielbiam, kiedy książka mnie potrafi zaskoczyć. Co za tym idzie jednak, tym wątkiem pokazały również jak ważna jest szczerość, jeśli zależy nam na drugiej osobie, że pomimo tego, jak prawda jest zła i jak może zranić drugą osobę, prawda jest jednak zawsze lepsza.

Miłość czyni cię silniejszym, a nie słabszym.

Jeśli szukacie lekkiego, zabawnego romansu, gdzie sceny seksu nie przeważają, „Romans po Brytyjsku” może być czymś, co wam się spodoba (mam nadzieję, że się spodoba!). Jak mówiłam, ja jestem jak najbardziej kupiona. To była lektura, której nie żałuję, która umiliła mi czas, trzymała momentami w napięciu i potrafiąca zaskoczyć, a po jej zakończeniu chciałam jeszcze kontynuować tę historię Bridget i Simona.
Mam nadzieję, że moja opinia pomogła wam w podjęciu decyzji i przeczytanie tę książkę!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

10 czerwca 2019

80. "Słodki dom" ~ Tillie Cole

Tytuł:Słodki dom
Tytuł oryginału:Sweet Home
Autor: Tillie Cole
Data wydania: 4 czerwca 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Molly Shakespeare nie miała najłatwiejszego dzieciństwa. Bardzo wcześnie straciła rodziców. Wychowywała ją babcia, która utwierdzała wnuczkę w przekonaniu, że aby wykorzystać swoją szansę i stać się kimś, musi pracować ciężej niż inni. Molly była bystra, inteligentna, rozkochana w wiedzy i wyjątkowo oczytana, jednak bardzo samotna. Większość ludzi widziała w niej tylko brązowowłosą okularnicę, najczęściej milczącą, skrytą, niezbyt modnie ubraną i niemajętną. Dziewczyna podjęła decyzję o wyjeździe z rodzinnej Anglii do Alabamy, by tam ukończyć studia i zrobić doktorat z filozofii, gdyż bardzo chciała daleko zajść.
Molly prędko się przekonuje, że ten wyjazd radykalnie zmieni jej życie. Ludzie w Alabamie kochają futbol, głośną zabawę i mają nieznośny temperament. Jednak największym zaskoczeniem i równocześnie największą rewolucją w poukładanym życiu Molly, okazuje się Romeo Prince: gwiazda sportu, potomek rodziny z tradycjami i dziedzic wielkiej fortuny, a przede wszystkim chłopak o boskim ciele, cudownych oczach i zniewalającym uśmiechu. Romeo robi, co chce, i może mieć każdą dziewczynę, której zapragnie. Ale z jakiegoś powodu upodobał sobie Molly…
Źródło opisu: okładka książki.

Sięgając po „Słodki dom” miałam nadzieję na lekki, zabawny romans z uczelnią w tle. Nie czytałam nic autorstwa Tillie Cole i nie wiedziałam czego spodziewać się po tej książce, ale i tak liczyłam na przyjemną lekturę. Jednym słowem, nastawiłam się do niej dość pozytywnie. I może to jest powodem moich odczuć po skończeniu lektury. Mam strasznie mieszane uczucia, bo znalazłam w tej książce nieco rzeczy, które nie przypadły mi do gustu, ale nie chcę też powiedzieć, że jest zła. Może spróbuję jednak po kolei i na spokojnie wszystko wyjaśnić.

Tak jak mamy podane w opisie, Molly to bardzo inteligentna osoba, która uwielbia się uczyć. I tu, niestety, moje pierwsze maleńkie ale. Zabrakło mi tu pokazania jej pasji do nauki. Owszem, na początku mamy ją na wykładzie w roli asystentki pani profesor, ale niewiele ponadto. Autorka nie rozwinęła tego, a szkoda, skoro to pasja Molly, znaczącej postaci, a raczej Tillie Cole bardziej skupiła się już na relacji pomiędzy bohaterami i tym, co dzieje się poza życiem studenckim. Dziewczyna też dźwiga za sobą niełatwą przeszłość, co również mamy podane w opisie, więc nie będę się powtarzać. Strata bliskich jednak odcisnęła na niej swoje piętno, stała się skryta, z tendencją do ucieczki. I, kurcze. Jest przedstawiona jako osoba nieśmiała, a już na początku potrafiła pokazać pazurki. Nie widziałam w niej tej nieśmiałości – może tylko ja. W pewnym momencie jednak tak mnie rozzłościła swoim samolubnym podejściem i zachowaniem, że miałam ochotę jej coś zrobić. Szczęście dla niej, że sama wiedziała, jak źle się zachowała.
Co do Romea, to jest to bohater, którego spotyka się często. Pewny siebie, humorzasty, seksowny, a do tego może mieć każdą i jest dość agresywnym facetem, co wielokrotnie pokazał. Jego życie nie jest dość kolorowe, ale nie wszyscy o tym wiedzą. A w zasadzie, prócz rodziny to nikt. I do tej jego pewnej, aroganckiej postawy naprawdę, naprawdę, nie pasowało mi, gdy z jego ust wypadało słowo ‘kotuś’. Choć tego nie oceniam, to już pewnie rzecz gustu. Jednakże też dziwnie mi się czytało, gdy w jednej chwili był rozwścieczony, a wystarczyło jedno zdanie Molly i potulniał – albo jestem przewrażliwiona.

Co do samej treści i przebiegu akcji, mam sporo zastrzeżeń, choć wolałabym ich nie mieć. Nie chcę za bardzo krytykować tej książki, ale z drugiej strony chcę wam podać powody, dla których mam co do tej pozycji mieszane uczucia. Nie mówię, że to jest zła książka, absolutnie, ale nie jest napisana w sposób, który do końca wgrywa się w mój gust. Czasem nie czytało mi się jej ‘gładko’, brakowało mi jakiejś spójności w zachowaniach czy wypowiedziach bohaterów. A co do wypowiedzi, jednak z przyjaciółek Moll wyrażała się dość… grubiańsko, co również niekoniecznie mi pasowało.
I tak jak wiele razy wspominam, że lubię, gdy między bohaterami wszystko rozgrywa się powoli, tak tu mi tego zabrakło. Chyba po prostu zgubiłam czas od ich poznania, do głębszych relacji. I jak dla mnie zbyt szybko się przed sobą otworzyli. Może nie do końca, bo zawsze pomiędzy nimi zostawały jakieś niedopowiedzenia, sekrety, ale ich pierwsza poważna rozmowa miała moim zdaniem miejsce zbyt wcześnie.
Kolejną sprawą, która nie przypadła mi do gusty były ciut za szybkie zmiany nastrojów albo brak tego przejścia. Może tak to ujmę. Przykład: na jednej stronie potrafili się porządnie kłócić, a na drugiej już prawie sprawy nie było. W przypadku Romea trochę to rozumiem, bo to jednak rozchwiana postać, która sporo przeszła, ale nie pasowało mi to do Molly. A u niej się to zdarzało i zdarzało się, że miewała fochy, tak jak podczas pewnej akcji w klubie, ale tylko tyle wspomnę. Nie chcę dawać tu spojlerów.
Chyba już ostatnią sprawą jest to, że czasem niektóre wypowiedzi czy zachowania wydawały mi się być… przekolorowane? Nie potrafię odnaleźć odpowiedniego słowa i myślę, że to będzie odpowiednie.

Jak mówię, to nie jest zła książka, wiem, powtarzam się. Zdarzało się jednak, że czytało mi się dobrze, nie wyczuwałam tam nic, do czego mogłabym się przyczepić. I nie można tej książce zarzucić, że była nudna, bo ciągle coś się w niej działo. Intrygi i zagrywki rodziców Romea i pewnej ognistorudej panny. Sceny seksu, które się pojawiały, też nie były jakieś wulgarne, a do tego autorka wplotła w tę historię humor. Podobał mi się też pomysł, jaki wykorzystała Tillie Cole, choć może oryginalny on nie jest.
To, że ja mam zastrzeżenia co do tej pozycji, nie znaczy, że każdy z was będzie je miał, dlatego nie mówię, że jej nie polecam. Na swój sposób była to fajna książka, choć jej motyw jest częściej spotykany w filmach, gdzie pojawiają się różne stowarzyszenia, bractwa. Tutaj też to zostało pokazane, choć – znowu – chyba zbyt słabo rozwinięte, tak samo jak sam college. Możliwe jednak, że to autorka porzuciła na rzecz skupienia się na dwójce głównych bohaterów, a także ich historii.


Wyrzuciłam z siebie wszystko co miałam i nadal nie wiem co sądzić o tej książce. Nie wiem też czy sięgnę po „Słodki Romeo”, który opowiada tę samą historię, ale opowiedzianą oczami głównego bohatera. Najbardziej zabrakło mi odczuwania emocji podczas czytania i powolnej rozgrywki akcji między bohaterami. Zdaję sobie sprawę, że „Słodki dom” może się podobać, ale może po prostu nie była to powieść pisana dla mnie.
Jeśli czytaliście tę książkę, koniecznie dajcie mi znać, jakie są wasze wrażenia. Pamiętajcie, że moja opinia nie oznacza, że wasze odczucia będą takie same.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

05 czerwca 2019

79. "Hate to love you" ~ Tijan

Tytuł:Hate to love you
Tytuł oryginału:Hate to love you
Autor: Tijan
Data wydania: 29 maja 2019
Wydawnictwo: Kobiece

PIERWSZA ZASADA:
ŻADNYCH GORĄCYCH FACETÓW
Kennedy Clarke college traktuje jako szansę na nowy początek. Ma zamiar trzymać się trzech żelaznych zasad. Jedną z nich jest unikanie za wszelką cenę przystojnych i popularnych facetów.
DRUGA ZASADA:
ŻADNYCH DRAMATÓW
Dziewczyna postanawia także unikać wszelkich dramatów. Wystarczająco dużą ich dawkę miała w szkole średniej. Teraz woli trzymać się na uboczu.
TRZECIA ZASADA:
ŻADNEGO WRACANIA DO PRZESZŁOŚCI
Pójście do college’u ma być dla niej przełomowym momentem, w którym zamknie burzliwą przeszłość na klucz i otworzy zupełnie nowy rozdział w życiu.
Szybko może się jednak okazać, że kapitan i główny rozgrywający drużyny futbolowej, Shay Coleman, sprawi, że Kennedy złamie wszystkie te zasady.
Źródło opisu: okładka książki.

Hate to love you” to druga książka Tijan, po którą miałam okazję sięgnąć i nie będę ukrywać, że ta pozycja nie miała lekko. Tak jak „Pozwól mi zostać” naprawdę mi się spodobało, tak oczekiwałam, że ta będzie albo taka sama albo nawet lepsza. Miałam naprawdę ogromną nadzieję, że się nie rozczaruję. Czy tak było? No cóż, podsumujmy i się przekonajmy.

Zacznijmy może od Kennedy, która okazała się naprawdę dość ciekawą postacią. Piękna, z wyglądu przypominająca Ninę Dobrev (jej słowa, nie moje), a do tego charakterna zołza. Dziewczyna ma swoje zasady, które wymieniłam powyżej przy opisie i jest osobą, która dość często preferuje samotność. Wtedy myślę, że czuje się najbezpieczniej. Problemy z zaufaniem to coś, o czym sama doskonale sobie zdaje sprawę, a wszystko przez to, co spotkało ją w liceum i za wszelką cenę stara się by sytuacja się nie powtórzyła. Kennedy ma swoje problemy, co na nią w jakiś sposób oddziałowuje, na jej zachowanie. Niektórzy odważyliby się nawet posunąć do określenia jej wariatką – w pozytywnym sensie. Prócz tego ma tendencję do ukrywania się, choć nie w dosłownym znaczeniu, ale to zachowanie również jest skutkiem przeszłości,
Shay nie był chłopakiem, który obnosił się ze swoją uczelnianą sławą. Przystojny, charyzmatyczny, wysportowany, mądry, a do tego każdy wie kim jest Shay Colleman. Nie ma osoby, która by go nie znała i nie pragnęła kontaktu z nim, choćby najmniejszego, a znajomość z nim wydaje się być wręcz czymś niezwykłym. Popularność jednak nie sprawiła, że jest zadufanym w siebie studentem. Owszem, nie można odmówić temu chłopakowi pewności siebie, ale jest ona raczej pozytywną cechą w tym przypadku. Nie był dupkiem. Pewnie potrafił się tak zachować, ale w głównej mierze to miły chłopak, troskliwy i również oddany przyjaciel, choć jak się z czasem okazuje, trochę zamknięty w sobie. To jeden z tych bohaterów literackich, o którym na pewno szybko nie zapomnę i który całkowicie podbił moje serce.

To była ciut inna Tijan niż miałam wcześniej okazję poznać. Myślę, że ta historia była troszkę odważniejsza niż „Pozwól mi zostać”, co absolutnie mi nie przeszkadzało. Nawet wpłynęło na plus tej książki. Została napisana z perspektywy pierwszoosobowej, oczami Kennedy i nie uważam tego za minus, chociaż ostatnio przywykłam troszkę do tego, że mogę poznać świat z dwóch perspektyw.
Akcja rozpoczyna się powoli, nabiera stopniowo tempa, buduje momentami napięcie, ale mamy także mnóstwo humoru, co uwielbiam w powieściach. Żarty, docinki. Przez dużą ilość czasu z mojej twarzy wręcz nie schodził uśmiech i czasem miałam wrażenie, że zaraz mnie będą bolały policzki. Podobało mi się to, że Tijan nie skupiła się wyłącznie na Kennedy i Shayu, ale pozwoliła nam również poznać historię innych bohaterów i to wcale nie tak ogólnikowo. Jeśli coś się działo, niekoniecznie to musiało się tyczyć właśnie tej głównej dwójki, ale autorka tę fabułę rozszerzyła także na postaci drugoplanowe. Nie było to napisane byle było, ale naprawdę poświęciła im sporo uwagi. I wątek życia studenta został też fajnie rozwinięty. Mieszkanie w akademiku, imprezowanie. Nie czułam, by był on za słabo przedstawiony.
Jak wspomniałam powyżej, mieliśmy dawkę wesołości, ale nie tylko. To była chwila na złapanie oddechu, byśmy potem przeszli w zwrot akcji. I tu się na moment zatrzymam, bo „Hate to love you” to nie tylko beztroska powieść, ale również Tijan porusza w niej trudne tematy, a głównie słabość płci. Nie chcę tu się za bardzo rozpisywać i podawać wam przykładów, ale chyba pierwszy raz spotkałam się z tym tematem w książce, gdzie mężczyźni czuli się lepsi, silniejsi i przekonani, że mogą skrzywdzić dziewczynę. A czasem, że ta krzywda nawet nie jest z ich winy, ale przez kobiety, o czym ostatnio było dość głośno w Internecie.

Czy polecam wam tę książkę?
Kochani, z całego serca! Naprawdę. Zdaję sobie sprawę, że może niekoniecznie przypadnie do gustu każdemu, ale ja jestem w pełni kupiona. A w zasadzie moje serce. To była książka momentami zabawna, ale również trzymająca w napięciu i powodująca ścisk żołądka przed tym, co może się wydarzyć. Nie można jej zarzucić, że była nudna i myślę też, że nie do końca przewidywalna, na pewno momentami zaskakująca.
Tijan wykazała się lekkim piórem i historią, która potrafiła wciągnąć i sprawić, że zapominamy o wszystkim innym. To książka, za którą tęsknisz zanim skończysz czytać. I ja wiem, że sięgnę po nią ponownie w przyszłości.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiece.