30 lipca 2019

95. "First last kiss" ~ Bianca Iosivoni

Tytuł:First last kiss
Tytuł oryginału:Der letze erste Kuss
Autor:Bianca Iosivoni
Data wydania: 17 lipca 2019
Wydawnictwo: Jaguar

Elle Winthrop i Luke McAdams są najlepszymi przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi. Oboje nie chcą zmieniać takiego stanu rzeczy, mimo że ich znajomi od dawna obstawiają zakłady, czy i kiedy tych dwoje wyląduje wreszcie w łóżku.
Na przyjęciu zaręczynowym siostry Elle sytuacja wymyka się jednak spod kontroli. Elle pojawia się na nim razem z przyjacielem, który tym razem ma odegrać rolę jej chłopaka.
Ale czy ta sytuacja nie przerośnie Luke’a? Gdzie jest granica, której przekroczenie może narazić przyjaźń na szwank? I czy warto podejmować ryzyko w imię nieznanego? Dopiero w obliczu osobistych tragedii Elle i Luke dowiedzą się, na kogo mogą liczyć w trudnych sytuacjach, i zrozumieją, że w życiu bywają ważniejsze rzeczy niż złamane serca…
Źródło opisu: okładka książki.

Elle i Luke’a poznajemy już w poprzedniej części serii, czyli w „First last look” i nic nie zapowiadało się na to, by pomiędzy tą dwójką miałoby być coś więcej, niż tylko przyjaźń, dlatego byłam bardzo ciekawa, co Bianca przygotowała dla nas w drugim tomie i jak rozwinie się sytuacja między bohaterami.

Elle Winthrop to piękność, z sercem na dłoni i jest bardzo towarzyska. Lekka z niej buntowniczka, która nade wszystko ceni sobie swoje grono przyjaciół, dla których jest gotowa zrobić wiele. Dziewczyna jest wesoła i ma wielką słabość do słodyczy, a do tego skrywa pewną tajemnicę również przed Luke’em, który jest jej najlepszym i najbliższym przyjacielem. Elle to osoba, której po prostu nie da się nie lubić. Jest ciepła i chętna zawsze pomóc, choć czasami pokazuje się też od złośliwej strony, ale przede wszystkim skrywa w sobie ból i dawne urazy.
Luke McAdams to typowy kobieciarz, który nigdy się nie wiąże i co noc ma inną. To głównie od tej strony poznajemy go w „First last look”, ale w tej części autorka pokazuje nam również jego inną stronę, tą bardziej wrażliwszą. Biegacz przełajowy, dobry kucharz i dupek w stosunku do kobiet, z którymi sypiał. A jednak przyjaciele mogą na niego zawsze liczyć i nie zostawia ich w potrzebie. Zwłaszcza Elle. Zachowanie Casanovy to tylko maska, którą przywdziewa, by nie pokazać tego, jak wielki ciężar nosi na barkach, ale nie od razu dowiadujemy się, o co chodzi.

First last kiss” to książka, którą czytałam bardzo długo, ale nie przez wzgląd na fabułę czy treść lecz przez brak czasu. Powiem wam jednak, że od razu zaczęła mi się podobać, bo już w pierwszym tomie polubiłam Elle, a jeśli chodzi o Luke’a, nie bardzo autorka dawała nam taką możliwość.
W tej części jednak Bianca nie poświęca tyle uwagi pozostałym bohaterom, co w „First last look”, ale nie znaczy to, że w ogóle się nie pojawiają. Owszem, są. Znów spotykamy pozostałych członków grupy, dowiadujemy się troszkę o ich życiu, a co więcej, fajnie było znów spotkać Dylana oraz Emery i zobaczyć, co dalej u nich słychać. Autorka tym razem bardziej skupia się na przyjaźni pomiędzy Elle i Luke’em. Na tym, jaka jest silna, jak ważna jest dla obojga i jak dużą ma wagę. Pokazuje, że na prawdziwym przyjacielu możemy polegać zawsze, w każdej sytuacji, bez względu na wszystko. Nawet jeśli z jakiegoś powodu w przyjaźni pojawia się mały kryzys.
Drugi tom serii „First” nie opowiada jedynie o mocy przyjaźni, choć niewątpliwie jest to główny wątek fabuły, ale jest to historia o przebaczeniu samemu sobie i akceptacji tego, jakim się jest. Pokazuje, że nie możemy podążać za życzeniami innych, że lepiej powiedzieć: dość i przeżyć życie po swojemu, bo jeśli popełnimy błędy, to będą one nasze. Chciałabym to rozwinąć bardziej, ale obawiam się, że mogłabym zbyt dużo zdradzić tym, którzy tej książki nie przeczytali, a mają zamiar.
Bianca tym razem odpuszcza klimat studiów, ale akurat w tej części mi to nie przeszkadzało. Cały czas za to coś się dzieje, nie ma niepotrzebnych scen, może nie ma jakichś wielkich zwrotów akcji, ale czytelnik na pewno się nie nudzi, a na pewno nie zdarzyło się to mnie. Dzięki lekkiemu, prostemu stylowi, przez treść wręcz się płynie i nie odczuwa się tego, że książka ma ponad sto stron. Prócz tego sceny seksu, których nie pojawia się wiele, nie są wcale żenujące, a napisane w subtelny sposób, dzięki czemu nie miałam ochoty przez nie ‘przeskoczyć’.  A co najważniejsze, choć główni bohaterowie przyjaźnią się już naprawdę długo i ich przyjaźń jest silna, to jednak relacja pomiędzy nimi nie rozwija się wcale szybko i autorka czasami każe nam czekać.

Czy ją polecam? Pewnie już wiecie, że tak. A jeśli jeszcze macie wątpliwości: jak najbardziej polecam! Może i jest trochę schematyczna, przewidywalna i bez większych tajemnic czy intryg, ale mi przypadła do gustu i naprawdę cieszę się, że mogłam poznać tę historię. I co więcej, na pewno sięgnę po pozostałe tomy serii, bo szczerze? Skończyłam i czuję niedosyt. Nie chodzi wyłącznie o Elle i Luke’a, ale również o pozostałych. Choć gdyby książka miała jeszcze trochę rozdziałów, to na pewno bym się nie pogniewała. Mam nadzieję, że udało mi się was zachęcić do sięgnięcia po „First last kiss”, bo naprawdę warto. Zanim jednak to zrobicie, polecałabym przeczytać w pierwszej kolejności „First last look”.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

23 lipca 2019

94. "First last look" ~ Bianca Iosivoni

Tytuł:First last look
Tytuł oryginału:Der letzte erste Blick
Autor: Bianca Iosivoni
Data wydania: 20 marca 2019
Wydawnictwo: Jaguar

Emery Lance rozpoczyna studia i ma tylko jedno marzenie. Chce po prostu studiować; bez plotek na swój temat i potępiających spojrzeń nieprzyjaznych ludzi. Nastawia się na nowy początek i jest gotowa naprawdę dużo znieść – na przykład wytrzymać w jednym pokoju z najbardziej denerwującym gościem wszech czasów. Ale sytuacja się komplikuje: najlepszy przyjaciel jej współlokatora, Dylan Westbrook, jednym spojrzeniem przyprawia ją o szybsze bicie serca. Przy czym jest to rodzaj faceta, od jakich Emery zawsze starała się trzymać z daleka: za przystojny, za miły i zdecydowanie zbyt zabawny. Jej serce jest znowu w niebezpieczeństwie.
Źródło opisu: okładka książki.

Nie będę ukrywać, że trochę czasu minęło, zanim zdecydowałam, że chcę przeczytać „First last look” i gdyby nie opinie różnych osób, być może nadal bym się wahała. Porównanie do literatury Mony Kasten niezwykle kusiło, ale równocześnie bałam się, że przez to mogę się zawieść. W końcu nadszedł moment, że postanowiłam sięgnąć po tę książkę.

Emery to bardzo charakterna dziewczyna, która nie da sobie w kaszę dmuchać i poznajemy ją w dość nieoczekiwanych okolicznościach. Bardzo daleko jej do szarej myszki i to mi się w niej podobało. Było to mile zaskakujące. Dziewczyna kocha fotografię, preferuje szczerość, ma cięty język i twardo stąpa po ziemi. Nie miała problemów z mówieniem o swoich słabościach czy lękach, nie udawała kogoś, kim nie była, ale miała swoje tajemnice, które ją zraniły, ale także zmieniły.
Także postać Dylana zaskoczyła mnie w pozytywny sposób. Nie dostaliśmy pewnego siebie chłopaka, który jest bogatym dupkiem i codziennie ma inną. Oj, daleko mu było to kogoś takiego. To naprawdę porządny facet, który ma swoje problemy i musi sobie z nimi radzić, czasem popełniając przez to błędy. Jest przystojny, zabawny, miły i nie lubi być w centrum uwagi. Chętny pomagać innym i zawsze można na niego liczyć, o czym jego przyjaciele doskonale wiedzą.

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ta historia już od początku zaczęła mi się podobać, bo od razu coś zaczyna się dziać i na pewno nie ma mowy o tym, że autorka daje się czytelnikowi nudzić. I rzeczywiście, troszeczkę mi przypominało to książki Mony Kasten, które uwielbiam, więc jestem jak najbardziej usatysfakcjonowana. Lekki styl pisania Bianci sprawia, że przez treść po prostu się płynie i pokonanie kilkudziesięciu stron nie jest niczym odczuwalnym, a nawet można czasem stracić poczucie czasu.
Akcja, która rozgrywa się w Wirginii Zachodniej, nie pędzi, zarówno jeśli chodzi o wydarzenia jak i relację pomiędzy głównymi bohaterami. Wszystko dzieje się w odpowiednim tempie, a co więcej, choć książka liczy sobie prawie czterysta stron, nie znajdzie się w niej nic, co nie jest potrzebne i co można by uznać jedynie za zapychacz. Wszystko ma swój cel i do czegoś prowadzi, co mi się podobało. Tak samo jak to, że autorka tchnęła w Emery i Dylana życie, czyniąc ich bardziej realistycznymi postaciami dzięki ich uczuciom, charakterom i nie robiąc z nich ludzi idealnych. A co więcej, nie tylko na nich skupiona jest ta historia, bo możemy poznać również osoby w ich otoczeniu. Na pewno nie tak bardzo, jak tę dwójkę, ale też nie powierzchownie. I mam wrażenie, że właśnie dzięki temu ta opowieść stała się bardziej… pełna? Pojawiające się sceny seksu, których wiele jednak nie było, nie były tandetne czy odrażające, ale sugestywne i subtelne.
W „First last look” został utrzymany na pewno klimat studiów. Mieszkanie w akademiku, imprezowanie, choć zarówno jak Emery jak i Dylan wielkimi imprezowiczami nie byli. Może troszeczkę za mało to było to pokazane, ale dawało się odczuć tą studencką atmosferę. Bianca Iosivoni w tej książce próbuje nas w pewien sposób przestrzec przed sposobem, w jaki potrafi działać internet. Uświadamia nam również, że od przeszłości nie da się uciec, bez względu na to, co robimy i jak daleko się od niej oddalamy. Zamiast udawać, że coś się nie wydarzyło, najlepiej stawić temu czoła, zaakceptować, że czasem popełniamy błędy i nauczyć się żyć ze świadomością, że nie zawsze jesteśmy idealni. Oczywiście, łatwiej powiedzieć niż zrobić i tu autorka pokazuje, że jeśli mamy przy sobie bliskich – rodzinę czy przyjaciół – którzy stają za nami murem, to staje się rzeczywiście łatwiejsze. I to właśnie w trudnych sytuacjach dowiadujemy się, na kogo tak naprawdę możemy liczyć, a kto nigdy nie był prawdziwym przyjacielem.

Czy polecam „First last look”? Pewnie już możecie wywnioskować, że TAK! Jak najbardziej. To naprawdę przyjemna książka, bardziej mająca w sobie z oryginalności niż schematyczności, nieco tajemnicza, ale też troszkę przewidywalna. To historia, która potrafi rozbawić, wprawić serce w szybszy rytm i wciągnąć czytelnika.  A przede wszystkim to opowieść, która ma w sobie coś głębszego i nie pozwalająca się nudzić.
Sięgnę na pewno po wszystkie tomy tej serii i coś czuję, że stanie się ona jedną z ulubionych. I mam nadzieję, że udało mi się przekonać was do sięgnięcia po tę książkę!

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

19 lipca 2019

93. "Daddy cool" ~ Penelope Ward

Tytuł:Daddy cool
Tytuł oryginału: Mack Daddy
Autor: Penelope Ward
Data wydania: 16 lipca 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Jeśli istnieje coś, czego absolutnie nie powinna robić nauczycielka najmłodszych klas elitarnej katolickiej szkoły, to z pewnością jest to nawiązywanie intymnych relacji z ojcem swojego ucznia. Nawet, jeśli ten jest najbardziej seksownym i pociągającym mężczyzną świata, a do tego zrobił dosłownie wszystko, co było w jego mocny, by zapisać swojego syna właśnie do tej szkoły i tej klasy. Jednak surowych zasad nie wolno bezkarnie łamać.
Wiele lat wcześniej Mackenzie Morrison i Francesca O’Hara byli najlepszymi przyjaciółmi. Zrodziło się między nimi uczucie, lecz Mack nagle odszedł, łamiąc serce Frankie. Wydawało się, że to definitywny koniec. Ona spełniła swoje marzenie: została nauczycielką, a w jej życiu pojawił się ktoś ważny. Jednak oboje nie umieli i nie chcieli o sobie zapomnieć. Łączyły ich niedokończone sprawy z przeszłości. Kiedy więc na początku nowego roku szkolnego w klasie pojawił się Mack z kilkuletnim synem, Frankie od razu zrozumiała, że czeka ją trudny wybór między uczuciem a obowiązkiem.
Źródło opisu: okładka książki.

Do lektury „Daddy cool” podeszłam z lekkim dystansem, bo jak wspominałam w swoich poprzednich opiniach, książki Ward czytam głównie w duecie z Vi Keeland, ale ostatnio staram się poznać jej solowe powieści i niestety, pierwsza, po którą sięgnęłam, nie przypadła mi do gustu. Druga była już lepsza i stwierdziłam, że należy dać tej autorce kolejną szansę. Starałam się jednak nie mieć zbyt wielkich oczekiwań, by za bardzo się nie rozczarować.

Francesca to młoda nauczycielka, która bardzo lubi swoją pracę i wkłada w nią serce. Jest osobą, która więcej myśli o innych niż o sobie. Miła, dobra, lojalna, szczera – te słowa jak najbardziej oddają to, jaką jest postacią. Dowiodła tego w kilku sytuacjach. Nie okazała być się lekkomyślną, naiwną bohaterką, jakie się zdarzają. Nie. Frankie to kobieta rozsądna, troszkę niepewna, ale również niezależna, gotowa pomóc każdemu i w każdej chwili.
Mackenzie, czy raczej Mack, to pewny siebie przystojniak z poczuciem humoru i wspaniały ojciec. Dla swojego synka gotów jest zrobić wszystko i poświęcić samego siebie. Mimo, że złamał Frankie serce, tak naprawdę nie można mu zarzucić nic, bo zachował się w odpowiedni sposób, cały czas będąc wobec niej lojalnym i szczerym. Z wierzchu może wydawać się twardym facetem, ale prawda jest taka, że im bardziej go poznajemy, tym odkrywamy, że wewnątrz jest mężczyzną podatnym na zranienie.

Opis jest dość szczegółowy, ale tak naprawdę nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać po tej książce, jak będzie wyglądała ta historia. Miałam swoje domysły, które nie okazały się słuszne, ale zostałam dzięki temu zaskoczona w pozytywny sposób. Penelope wymyśliła fajną opowieść i podobało mi się to, w jaki sposób została pokierowana. W postaci tchnęła życie, w niektórych rozdziałach cofaliśmy się do przeszłości, dzięki czemu mogliśmy odkryć w jaki sposób przed kilku laty zakończyła się historia tej dwójki. Było to naprawdę fajnym uzupełnieniem i dane w bardzo odpowiednich momentach, a co najważniejsze, nie odkrywamy wszystkich kart jednocześnie tylko wszystko zostaje nam pokazane stopniowo.
Akcja powieści rozgrywa się powoli, choć po tak cienkiej książce i wspólnej przeszłości bohaterów można by się spodziewać, że wydarzenia nabiorą szybszego tempa, ale nic bardziej mylnego. Oboje musieli poznać się na nowo, rozliczyć z przeszłości i poukładać sobie sprawy nie tylko między sobą, ale również w swoich życiach. Francesca jest z kimś związana, a Mack ma dziecko z inną kobietą. Samo to sprawia, że ich sytuacja nie jest lekka. I dzięki temu wszystkiemu ciągle coś się w tej książce dzieje, ale nic bez powodu. Żadnego lania wody, żadnych zapychaczy. W tej historii Penelope nie daje się czytelnikowi nudzić. Nawet wtedy, gdy wydawać by się mogło, że coś w życiu bohaterów wychodzi na prostą, autorka rzuca pod ich nogi kolejne przeszkody, z którymi muszą się zmagać. Na pewno Mackenzie i Francesca musieli przebyć długą drogę, jeśli chcieli być razem. Tylko czy im się udało? No cóż, tego wam oczywiście nie powiem.
To trzecia powieść napisana wyłącznie przez Ward, którą przeczytałam i zauważyłam, że w każdej z nich daje bohaterom wspólną przeszłość. Co w zasadzie mi nie przeszkadza, ale postanowiłam podzielić się tym spostrzeżeniem.  
Podobało mi się to, jak Penelope pokazuje, że były partner nie zawsze musi być zły i zgorzkniały z powodu rozstania, ale czasem może być dla nas wsparciem i przyjacielem, którego akurat nam potrzeba. Prócz tego autorka skupia się na pewnej dolegliwości, ale choć nie jest to żadną tajemnicą, chciałabym jednak tego nie zdradzać. W moim mniemaniu bardzo dobrze to rozegrała i nam przedstawiła.
Tym razem naprawdę się do niczego w tej książce nie przyczepię. „Daddy cool” to historia zabawna, poruszająca też ważniejsze kwestie, która jak najbardziej wpadła w mój gust. Może i trochę przewidywalna, ale mi się podobała i na pewno najlepsza, jeśli chodzi oczywiście o własne powieści Penelope Ward, a nie te w duecie, które czytałam. W końcu do trzech razy sztuka, prawda? Nie jest to też powieść przesiąknięta erotyką, bo w zasadzie tych scen jest mało. A jeśli już się pojawiają, są subtelne i z wyczuciem, choć na pewno aluzji trochę się pojawia, ale nie wprawiają w zażenowanie. I mimo przewidywalności, potrafiła też czasem zaskoczyć.

Tak, szczerze mogę powiedzieć, że „Daddy cool” to przyjemna, odprężająca lektura. Może nie jakaś ambitna, ale na pewno może się spodobać. Dlatego mam nadzieję, że udało mi się pomóc wam w zdecydowaniu czy po tę książkę sięgnąć.


Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

17 lipca 2019

92. "Gentleman numer dziewięć" ~ Penelope Ward

Tytuł:Gentleman numer dziewięć
Tytuł oryginału:Gentleman Nine
Autor: Penelope Ward
Data wydania: 9 lipca 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Playboy, mózgowiec i piękna dziewczyna dorastali razem jako trójka dobrych przyjaciół. Któregoś dnia chłopcy zawarli pakt: żaden z nich – ani Rory, ani Channing – nigdy nie zwiąże się z Amber. Dla nich zawsze będzie wyłącznie przyjaciółką. Jednak gdy Channing wyjechał do college’u, Rory zerwał umowę: on i Amber zostali parą. Po wielu latach chłopak jednak porzucił ukochaną. Zraniona dziewczyna postanowiła, przynajmniej na jakiś czas, dać sobie spokój z mężczyznami. I wtedy w jej życiu ponownie pojawił się Channing. Poprosił o przysługę – potrzebował pokoju na kilka miesięcy. Ona akurat dysponowała wolnym pomieszczeniem, zgodziła się je wynająć.
Dawny playboy i kobieciarz okazał się wspaniałym współlokatorem. Potrafił słuchać. Wiedział, kiedy przynieść butelkę wina i jak przygotować wyśmienity lunch. Do tego wyglądał naprawdę bosko. Zamiast zdradzić jednak Amber swoje skrywane uczucia, zdecydował się po prostu być blisko niej i otoczyć ją delikatną opieką, by wkrótce znów ktoś jej nie skrzywdził. Nic więc dziwnego, że gdy któregoś wieczoru wrócił z pracy i przez kompletny przypadek zajrzał do laptopa współlokatorki, zrozumiał, że musi zareagować. Amber skontaktowała się z ekskluzywną agencją wynajmującą mężczyzn do towarzystwa. Wybrała kogoś, kto figurował w spisie jako Gentleman Numer Dziewięć. Napisała do niego długą i szczerą wiadomość. Channing ją odczytał, a jego obawy o bezpieczeństwo przyjaciółki sięgnęły zenitu. Postanowił działać w bardzo niekonwencjonalny sposób. Co się stanie, kiedy prawda wyjdzie na jaw?
Źródło opisu: okładka książki.

Penelope Ward to autorka, której twórczość jest mi znana głównie z duetu, jaki tworzy wraz z Vi Keeland. Jeśli chodzi o książki wyłącznie jej autorstwa, miałam styczność do tej pory tylko z jedną, a mianowicie z „Napij się i zadzwoń do mnie” i jeżeli ktoś czytał moją opinię, nie przypadła mi ona do gustu. Z racji nowych premier Penelope, postanowiłam, że dam jej kolejną szansę. Przecież każdy na nią zasługuje, prawda?

Amber to kobieta, która nosi serce na dłoni. Potrafi niezwykle mocno kochać i zależy jej na wszystkich w swoim otoczeniu. Jest piękna, dobra i bardzo miła, a do tego silna, niezależna i lojalna. Gotowa nieść pomoc każdemu. A jednocześnie cierpi po zakończeniu wieloletniego związku. Mimo tego, bardzo podobało mi się to, że autorka nie wykreowała jej na użalającą się postać. Ciągle – a może przede wszystkim? – pamiętała o innych. Choć w pewnym momencie jest troszeczkę zagubiona, ale niektóre sprawy przybrały nieoczekiwany obrót i moim zdaniem nie zachowała się źle w tym czasie, lecz postąpiła dość rozważnie, mimo mętliku w głowie. Oraz w sercu.
Channing to postać, którą da się na pewno lubić. Zabawny, charyzmatyczny, uśmiechnięty. Każdemu poświęca swoje zainteresowanie. Nawet jeśli widzi tego człowieka pierwszy raz na oczy. Jest przystojnym kobieciarzem, ale za to naprawdę prawdziwy z niego przyjaciel, który troszczy się o swoich bliskich. I kocha ich bezwarunkowo.
Oboje, prócz wieloletniej przyjaźni i wspólnej historii, łączy na pewno to, że są ludźmi inteligentnymi oraz dobrymi.

Gentleman numer dziewięć” na pewno zatarł to niemiłe wrażenie, które zostało mi po poprzedniej solowej lekturze tej autorki. Była to książka zabawna, ale próbująca przekazać też jakieś wartości, o których za bardzo wolałabym nie mówić, bo nie jest to pokazane od razu i nie chciałabym spojlerować. Powiem wam, że dotyczy to między innymi bliskich oraz tego, co może nas spotkać. Tego, że nie możemy być pewni czy rzeczywiście mamy przed sobą tyle lat, ile nam się wydaje. Być może czas, który został nam dany, jest znacznie krótszy, dlatego powinniśmy cieszyć się każdą chwilą z rodziną oraz przyjaciółmi.
Podobało mi się to, że narracja jest pierwszoosobowa z perspektywy obu postaci, bo dzięki temu mogliśmy je lepiej poznać, ale nie będę ukrywać, że jakoś lepiej czytało mi się relację Channinga i odniosłam to wrażenie kilkukrotnie. Może po prostu bardziej go polubiłam?
Kolejnym plusem tej książki jest to, że akcja pomiędzy bohaterami nie rozgrywa się tak szybko mimo, że już w opisie mamy zdradzone, że Channing żywi do Amber jakieś skrywane uczucia i dzieli ich wieloletnia przyjaźń, więc znają się bardzo dobrze. Troszeczkę tego się obawiałam, ale na szczęście autorka kazała nam w tym przypadku czekać na powolny rozwój wypadków, co naprawdę lubię i bardzo często zwracam na to uwagę.
Pojawił się też miłosny trójkąt! Za czym, szczerze mówiąc, nie bardzo przepadam. Odpowiedź na pytanie, którego wybierze w ostateczności, wydaje się być oczywista, ale w pewnym momencie nie byłam już taka pewna czy mam rację i to kolejna zaleta, bo Penelope przez kilka rozdziałów trzyma nas w niepewności wobec tego, co zaraz się może wydarzyć.
Niestety, pojawiły się też minusy, choć na pewno mniej niż w mojej opinii „Napij się i zadzwoń do mnie”. Przede wszystkim zabrakło mi troszeczkę emocji. Nie mówię, że wcale się nie pojawiły, ale jednak dla mnie było za mało tych odczuwalnych. Jeśli wiecie, co mam na myśli. Niektóre dialogi pomiędzy bohaterami nie do końca czytało mi się płynnie, naturalnie. Coś tam nie pasowało, jakby zabrakło odrobinę naturalności. Tak samo jak w scenach seksu, których dużo może nie było, nie były też jakieś wyuzdane i nieprzyjemne dla czytelnika, ale w nich także zabrakło mi tej naturalności, płynnego przejścia w rozmowach czy czynnościach. Zdarzyło mi się też kilkukrotnie zauważyć, że czasem niektóre opisy, nawet tych zwyczajowych czynności, były zbyt krótkie, jakby… na przyspieszeniu? Momentami autorka zbyt szybko coś relacjonowała i przechodziła z jednego wydarzenia do drugiego.

Ta pozycja może i jest przewidywalna, oparta nieco na utartych już schematach, nie jest na pewno idealna, ale w jakiś sposób mi się podobała. Sama historia i to, jak została przedstawiona. Mimo tego, że czasem w opisach czy dialogach mi coś nie odpowiadało, to jednak w większości czytało mi się lekko. Raczej drugi raz do niej nie wrócę, ale nie jest to zła książka. Nie mówię wam, że jej nie polecam, bo nigdy tego nie mówię i mam świadomość, że „Gentleman numer dziewięć” jak najbardziej może się podobać. Ja przedstawiłam swoją opinię i mam nadzieję, że dzięki niej udało wam się zdecydować czy chcecie tę książkę przeczytać.


Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

08 lipca 2019

91. "Płonąca namiętność. Życiowi bohaterowie" ~ K. Bromberg

Tytuł:Płonąca namiętność. Życiowi bohaterowie
Tytuł oryginału:Combust (Everyday Heroes #2)
Autor: K. Bromberg
Data wydania: 19 czerwca 2019
Wydawnictwo: Editio Red

Oto drugi tom trylogii Życiowi bohaterowie pióra K. Bromberg. Książki tej serii opowiadają historie trzech braci Malone. Drugi z nich, Grady, jest strażakiem, odważnym, charyzmatycznym i pewnym siebie, a przy tym seksownym i przystojnym. Nie jest jednak szczęśliwy. Skrywa gorzką tajemnicę, a poza widocznymi bliznami na plecach nosi także te niewidoczne. Wydaje się, że jego dzielne, poranione serce jest całkowicie wypalone. Aż któregoś dnia w jego życiu pojawia się szczególna kobieta…
Dylan McCoy jest utalentowaną autorką tekstów piosenek, która wielokrotnie się sparzyła. Na swoim mężczyźnie, który okazał się kłamliwym dupkiem. Na umowie z wytwórnią, która zmusiła ją do dalszej pracy z tymże kłamliwym dupkiem. Na własnej agentce, która zamiast przyjąć do wiadomości fakty i spróbować pomóc jej się pozbierać, nalegała, aby Dylan nadal udawała szczęśliwą kobietę w trwałym związku. Dopiero wyjazd do Sunnyville ma przynieść wytchnienie. Dylan postanawia nie narażać się na kolejne rozczarowanie i dać sobie na dłużej spokój z facetami. I wtedy poznaje swojego współlokatora. To Grady Malone, który jest szczególnym mężczyzną…
Oboje przez pewien czas muszą dzielić jedno mieszkanie. Oczywiście najbezpieczniej byłoby, gdyby pozostali dla siebie tylko współlokatorami. Iskra zauroczenia pada jednak na podatny grunt. Z początku nic wielkiego się nie dziele. Dopiero pewna nieoczekiwana wizyta sprawia, że temperatura niebezpiecznie wzrasta… a ryzyko pożaru rośnie. Od tej chwili emocji będzie coraz więcej! Przekonasz się, że bardzo łatwo jest utracić kontrolę nad ogniem, a miłość ma cudowną moc, która chroni przed zranieniem i pomaga uleczyć najgorsze oparzenia!
Źródło opisu: okładka książki.

Wiedziałam, że sięgnę po drugi tom tej serii w momencie, kiedy zabrałam się za pierwszy. Spodobał mi się zamysł tej trylogii, ale i bracia Malone przypadli mi do gustu, więc tak naprawdę tylko wyczekiwałam premiery „Płonącej namiętności”, bo byłam ciekawa jaki los przygotowała autorka dla kolejnego z nich.

Możesz zapomnieć o tym, co cię zraniło, ale musisz pamiętać, aby nigdy nie zapomnieć o tym, czego cię to nauczyło.

Dylan McCoy to piękna kobieta, choć nie zdaje sobie z tego sprawy. Jest dobra, miła i z poczuciem humoru, choć to ostatnie wydobywa się z niej stopniowo, bo została silnie zraniona i potrzebuje ucieczki od swojego dotychczasowego życia, co sprowadza ją właśnie do Sunnyville. Jest niezwykle utalentowaną i rozsądną osobą, ale niepewną siebie i troszeczkę zakompleksioną, a do tego ma pewne problemy z zaufaniem wobec mężczyzn.
Grady natomiast to przystojny, seksowny strażak, który nie ma problemu z kobietami, bo każda chętnie mu ulega. I jest kolejnym z rodziny Malone, który ma potrzebę ratowania ludzi, jest to wręcz w jego krwi. To taki wesołek, który lubi żartować, dowcipkować i nie sposób się od niego tym pozytywnym humorem nie zarazić, nawet jako czytelnik. Niestety, to wszystko ma skrywać to, co dzieje się we wnętrzu mężczyzny. Pewne przejścia odcisnęły na nim poważne piętno i teraz Grady się z nimi zmaga, w wielu dziedzinach życia. Strach, ból. A dodatkowo, tak jak Dylan, jest człowiekiem, którego dręczą kompleksy. I koszmary.

Płonąca namiętność” to książka, która już od pierwszych stron jest wręcz przesiąknięta humorem i nie sposób się nie uśmiechać, gdy się ją czyta. Są zabawne sytuacje, przekomarzania, żarty. Pojawia się również Petunia, która okazała się… ciekawym i niespodziewanym elementem tej historii. Być może była o niej wzmianka w pierwszym tomie, ale nie mogę sobie przypomnieć. I skoro jestem już przy poprzedniej części, fajnie było spotkać ponownie jej bohaterów, przekonać się co tam u nich słychać i w którym kierunku się potoczyły ich losy.
W tej historii, jak i w „W kajdankach miłości”, autorka utrzymuje fajny klimat idealnej rodziny i małego miasteczka, gdzie wszyscy się znają i mogą na siebie wzajemnie liczyć. Podoba mi się, gdy coś takiego jest przedstawione w książkach i choć nie jest to już aż tak oryginalne, bardzo fajnie się to czyta, jeśli jest to umiejętnie zobrazowane. W tej części, moim zdaniem, jest.
Prócz wielkiej ilości humoru, ta powieść przede wszystkim opiera się na walce z własnymi demonami i na akceptacji samego siebie. Jestem jak najbardziej za tym, by w romansach przedstawiać coś ponad uczucie i sceny łóżkowe. A skoro już przy uczuciach jestem, to tutaj rozegranie jest to jak najbardziej na plus. Relacja pomiędzy Dylan a Gradym może i szybko stała się dość przyjacielska, ale oboje potrzebowali czasu, by odnaleźć się w tym, co czują i jeszcze więcej, by przenieść to w swoje życia i rozegrać w odpowiedni sposób. A dzięki narracji pierwszoosobowej i perspektywie obu bohaterów, możemy dokładniej się przyjrzeć jak to wyglądało u każdego z nich.

Jest to książka napisana w bardzo przyjemny sposób, lekkim stylem, a także przedstawiająca wszystko w zrozumiały sposób, że czytelnik nie ma poczucia zagubienia. Wydarzenia przebiegają płynnie z jednego do drugiego, a wszelkie dialogi czy cała reszta są napisane w sposób naturalny i nie odczuwałam ani przez chwilę sztuczności. Podobało mi się też to, że bohaterowie nie są idealni. Ani na zewnątrz, ani w środku, co dodało tej historii ciut realizmu w moich oczach. Może nieco przewidywalna i schematyczna, ale na pewno nie żałuję, że ją przeczytałam.
Jeśli lubicie zabawne romanse, z jakimś przesłaniem w tle, gdzie sceny erotyczne nie są zbyt częste, ale jak już się pojawiają, to opisane w sposób subtelny, to myślę, że „Płonąca namiętność” może być lekturą dla was. Mam nadzieję, że moja opinia pomogła wam w podjęciu decyzji co do przeczytania tej książki. Ja jestem już teraz pewna, że sięgnę po ostatni tom serii Życiowi bohaterowie.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio Red.

04 lipca 2019

90. "Save us" ~ Mona Kasten

Tytuł:Save us
Tytuł oryginału:Save us
Autor: Mona Kasten
Data wydania: 19 czerwca 2019
Wydawnictwo: Jaguar

Ruby jest w szoku. Zawieszono ją w prawach uczennicy Maxton Hall i wszystko wskazuje na to, że to sprawka Jamesa. Ruby nie wierzy. Nie po tym, co razem przeszli. Wydawało jej się, że poznała prawdziwego Jamesa, marzyciela, który potrafi ją rozbawić i przyprawia ją niezmiennie o szybsze bicie serca.
Dziewczyna nie zamierza się poddawać i rozpaczliwie walczy o prawo do ukończenia szkoły. James tymczasem kolejny raz zmaga się z brzemieniem rodzinnych obowiązków.
Ruby i James znów muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy światy, w których żyją, nie dzieli jednak zbyt głęboka przepaść.
Źródło opisu: okładka książki.

Nadszedł moment, kiedy sięgnęłam po ostatnią część serii z ciekawością i nadzieją na dobrą lekturę. Spodobał mi się świat, jaki tym razem wykreowała Mona Kasten i wiedziałam, że „Save us” nie zajmie mi dużo czasu. Tylko czy nie nastawiłam się przypadkiem zbyt optymistycznie na ten tom?

Nie będę po raz kolejny skupiać się na przedstawianiu wam postaci Ruby i Jamesa, bo nie chcę się powtarzać, a niewiele się zmieniają od pierwszego tomu. Choć na pewno życie tych dwojga nie oszczędzało i ich związek ciągle napotykał nowe przeszkody. I gdy się wydawało, że mogą być już szczęśliwi, pojawiało się coś, co groziło ich miłości. Czy podołali? No cóż, tego wam nie zdradzę.
W opinii „Save me” pisałam, że James niekoniecznie zaskarbił sobie mojej sympatii i dawałam mu w drugiej i ostatniej części szansę na nadrobienie tego. I mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że po zakończeniu serii nie mam do tego jego postaci absolutnie żadnych zastrzeżeń. Co więcej, znalazł sobie miejsce w moim sercu. To zagubiony chłopak, na którego barkach, mimo młodego wieku, spoczywa duża odpowiedzialność, spore oczekiwania. A rozwiązanie problemów nie jest tak proste, jakby się chciało.
Jak wspominałam w opiniach poprzednich tomów, autorka nie skupia tej historii jedynie na Jamesie i Ruby, tak w „Save us” to jest jeszcze bardziej rozbudowane, przez co ta seria zyskuje na wyjątkowości i co bardzo mi się podobało. Każdy z bohaterów swoje w życiu przeszedł, a jeszcze trochę przeszkód na nich czeka. Dostali swoją historię, swoją część w tej powieści i stopniowo od początku tej trylogii, w każdej z postaci zachodzą powolne zmiany.

Ostatni tom trylogii rozgrywa się tego samego dnia, w którym zakończył się drugi tom. Od pierwszych stron autorka nie pozwala nam na nudę, przez cały czas coś się dzieje, a najlepsze jest w tym wszystkim to, że ani przez chwilę nie odnosiłam wrażenia, że jest to ciągnięte na siłę. Ta seria ma to do siebie, że czytając wszystkie części w tym samym czasie, nie odniosłam wrażenia, że ta historia została podzielona na trzy tomy. Co więcej, wszelkie wydarzenia przebiegają od jednego do drugiego tak płynnie, że czytanie tej książki było dla mnie samą przyjemnością i nawet nie orientowałam się, w którym momencie pokonałam kilkadziesiąt stron.
W „Save us” nie zabrakło humoru, ale jednak autorka skupia się bardziej na wydarzeniach, które dzieją się w życiu bohaterów i nie zawsze jest łatwo. Jest to historia o sile miłości, ale także w równym stopniu o przyjaźni. O zmianach, odwadze do zmian, o podążaniu za marzeniami. A także o tym, co możemy zrobić, by chronić bliskich.

Po zakończeniu serii „Maxton Hall” jestem w stanie z czystym sumieniem powiedzieć, że chętnie przeczytałabym jeszcze kilka rozdziałów i przekonała się o dalszych losach bohaterów. „Save us” to część, która domyka wszystkie sprawy, ale także jest idealnym zwieńczeniem trylogii. Tylko z początku ta historia może wydawać się stereotypowa. Im dalej się zagłębiałam w świat Jamesa, Ruby i pozostałych, tym więcej zyskiwał on na oryginalności i wyjątkowości. Potrafi rozbawić, jest zaskakująca, poruszająca i w pewnym stopniu również pouczająca. Z całego serca polecam ją każdemu, bo Mona Kasten potrafi tą powieścią skraść serce niejednego czytelnika.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar.

02 lipca 2019

89. "Save you" ~ Mona Kasten

Tytuł:Save you
Tytuł oryginału:Save you
Autor: Mona Kasten
Data wydania: 24 kwietnia 2019
Wydawnictwo: Jaguar

Ruby najbardziej chciałaby wrócić do dawnego życia, do czasu, gdy w elitarnym Maxton Hall nikt jej nie znał. Nie może jednak zapomnieć o Jamesie. Szczególnie że chłopak robi wszystko, co w jego mocy, by ją odzyskać.

Kiedy rodzina Jamesa przeżywa trudne chwile, dziewczyna pojmuje, że ich miłość od początku nie miała szans. Bo zamiast szukać u niej wsparcia, James łamie jej serce.
Ruby postanawia skupić się na wymarzonych studiach w Oksfordzie, jednak James nie daje tak łatwo o sobie zapomnieć. Nie chodzi tylko o wspomnienia wspólnych chwil, które powracając, gdy Ruby najmniej się tego spodziewa. James wie, że zachował się niewybaczalnie, teraz stara się wszystko naprawić. Pytanie tylko, czy dziewczyna zdobędzie się na odwagę, by jeszcze raz podjąć ryzyko…
Źródło opisu: okładka książki.


Po skończeniu pierwszego tomu, czasem łapałam się na tym, że zastanawiałam się co autorka przygotowała w tej części, dlatego zaczęłam tę książkę od razu, jak tylko mogłam. Troszkę się bałam czy nie będzie tutaj pisania na siłę, przeciągania wszystkiego niepotrzebnie, ale już teraz mogę wam powiedzieć, że niepotrzebnie się obawiałam.

Ruby to dziewczyna ambitna i jestem pełna podziwu dla jej osoby. Nadaj jest taką samą osobą jak w „Save me”, więc nie chciałabym po raz drugi pisać tego samego, ale w tej części mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że dziewczyna jest niesamowita. Mimo, że ma złamane serce i została skrzywdzona, potrafi okazać wobec Jamesa współczucie i mimo wszystko znajduje w sobie siłę, by w pewnym momencie być przy nim, troszczy się o niego i martwi, bez względu na swoją krzywdę, co dowodzi tego, jak wielkie ma serce. Tym razem jednak nie oddziela tak usilnie życia szkolnego od swojego prywatnego i czasami te dwa jej światy się mieszają ze sobą. Nie jest też na pewno tak niewidzialna jak na początku swojej nauki w Maxton Hall.
W tej części James jest jeszcze bardziej zagubiony, czemu się wcale nie dziwię, bo zrzuciło się na niego kilka przykrych wydarzeń, o których nie chcę tu mówić, bo jeśli czytaliście pierwszy tom, wiecie co się wydarzyło. To go w jakimś stopniu złamało. Sprawy nie ułatwia fakt, że jest Beaufortem, a to nazwisko niesie za sobą oczekiwania. Chłopak był od dziecka uczony, by nie okazywać uczuć, bo to powoduje, że druga osoba może poznać słabe strony i człowiek staje się łatwym celem, dlatego też James nie jest tak szczodry do odkrywania swoich emocji i wyznań.

Wydarzenia w „Save you” dzieją się zaledwie trzy dni po zakończeniu pierwszej części , dzięki czemu nie ma się wrażenia zagubienia. Ta historia ma to do siebie, że czytałam i w pewnym momencie się zorientowałam, że przebrnęłam przez kilkadziesiąt stron, choć czułam, że było to tylko kilka. Nie uważam tego za coś złego, wręcz przeciwnie. Książkę czytało się szybko i lekko, a do tego ciągle coś się działo. Niepotrzebnie się bałam, jak wspominałam, że ta część może być trochę wymuszona, bo nie była. Wszystko miało swój cel i na pewno nic nie zostało napisane tu na siłę, byle było. Może akcja nie zawsze była jakaś dynamiczna, ale na pewno nie było czasu na nudę. Za to znów Mona Kasten daje odpowiedni czas na rozwój wszystkiego, a nie przyspiesza akcję, co czasami psuje efekt. W tej książce moim zdaniem wszystko zostało rozegrane w odpowiedni sposób.
Ta część miała fajny, oryginalny początek. A przynajmniej ja się z czymś takim nie spotkałam. Coś innego niż to, co było „Save me”. Jak w opinii pierwszego tomu wspominałam, że autorka skupia się także na postaciach drugoplanowych, tak tutaj jeszcze bardziej rozbudowuje ich historie, a co więcej, mam wrażenie, że prócz Jamesa i Ruby kogoś jeszcze można nazwać głównym bohaterem tej powieści. Co mi osobiście bardzo się podobało, bo nie pamiętam, bym spotkała się z czymś takim w innych romansach.
Save you” to historia, która skupia się zarówno na miłości, na walce o nią, jak i na przyjaźni, pokazując nam ją od różnych stron. Mamy również maleńkie zwroty akcji w relacjach rodzinnych i Mona także tym razem pokazuje tą przepaść pomiędzy jedną rodziną a drugą. To są dwa zupełnie inne światy i podobało mi się w jaki sposób zostało to ukazane.
Nie mogę też nie wspomnieć o tym, że autorka pozostawiła mnie trochę zdziwioną po zakończeniu tej części. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, co jest dla mnie jak najbardziej na plus, bo uwielbiam zaskoczenia, ale naprawdę cieszę się, że na półce już czeka „Save us”!

Pewnie już wiecie, że jak najbardziej wam polecam tę książkę. Jest napisana tak przyjemnie, że czyta się wręcz sama, bez zbędnych opisów i zapychających akcji. Wszystko jest przemyślane, bohaterowie nie idealni, dzięki czemu bardziej ludzcy i ma się wrażenie, że ten świat, który stworzyła Mona Kasten wciąga nas do środka i chce się tylko czytać… i czytać.
Koniecznie po nią sięgnijcie, jeśli lubicie tego typu literaturę! Im więcej czytam, tym coraz bardziej się przekonuję, że ta historia jest na swój sposób oryginalna, a przede wszystkim – wyjątkowa.

Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar.